Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chwila ciszy.

– Pokazywałeś portret pamięciowy tej dziewczynie? – zapytał ktoś. – Czy kiedykolwiek widziała tego mężczyznę, jeszcze przed porwaniem?

Odwróciłem się do niego. – Zabrałem kserokopię do Villa Francese, ale okazało się, że dziewczyna nigdy go wcześniej nie widziała, a przynajmniej go sobie nie przypomina. Zero reakcji. Zapytałem, czy ten mężczyzna mógł być jednym z czterech, którzy ją porwali, ale odparła, że nie ma pojęcia. Nikt z jej rodziny ani nikt w całej rezydencji go nie znał. Pytałem o to wszystkich.

– A jego głos… Kiedy odezwał się do ciebie przy tej przydrożnej restauracji, czy to był ten sam głos, który usłyszałeś na taśmie?

– Nie wiem – przyznałem. – Język włoski nie jest moją domeną. Wiem tylko, że brzmiał całkiem podobnie.

– Przywiozłeś z sobą kopię portretu pamięciowego i taśm? – zapytał prezes.

– Tak. Czy ktoś chciałby…? Kilka osób potaknęło.

– Czy pominąłeś coś w raporcie? – spytał prezes. – Jakieś mało istotne drobiazgi?

– No cóż… nie dołączyłem listy utworów muzycznych. Alessia wypisała wszystkie znane jej tytuły utworów instrumentalnych, które słyszała, a Pucinelli powiedział, że postara się sprawdzić, czy taśmy z takimi składankami nagrań są dostępne w salonach muzycznych. Choć, jeżeli o mnie chodzi, uważam, że to jak błądzenie po omacku, nawet gdyby okazało się, że taśmy były firmowe.

– Masz te listy?

– Niestety, nie. Muszę poprosić Alessię, aby sporządziła je raz jeszcze, jeżeli chcecie.

Jeden z byłych policjantów powiedział, że w takich przypadkach nigdy nic nie wiadomo. Drugi eksglina pokiwał głową.

– W porządku – mruknąłem. – Poproszę ją o to.

– Jak ona się czuje? – zapytał Gerry.

– Jakoś sobie radzi.

Wielu partnerów na te słowa pokiwało głową lub potaknęło pod nosem. Wszyscy na własne oczy widzieliśmy, jak potwornych spustoszeń może dokonać w człowieku tak traumatyczne przeżycie jak uprowadzenie – to było jak huragan przetaczający się przez duszę ofiary.

Wszyscy – niektórzy nawet częściej od innych – mieliśmy okazję słyszeć wyznania uwolnionych ofiar. W firmie nazywaliśmy to, na wojskową modłę, składaniem meldunków.

Prezes rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania.

– To wszystko? No cóż, Andrew, cieszymy się, że twoje działania w terenie zaowocowały sporządzeniem portretu pamięciowego jednego z porywaczy, ale powinieneś pamiętać, że zgodnie z naszą praktyką pojawienie się któregoś z partnerów na miejscu przekazania okupu jest po prostu niedopuszczalne. Niezależnie, jaki tym razem przyjmą obrót sprawy, nigdy więcej tak nie rób. Czy to jest jasne?

– Jasne – odparłem potulnie i ku memu zdziwieniu okazało się, że w tym akurat przypadku skończyło się tylko na reprymendzie słownej.

Kilka dni później partner pełniący dyżur w dyspozytorni zawołał mnie, gdy szedłem korytarzem z kubkiem kawy.

– Andrew? Telefon do ciebie z Bolonii. Przełączę do twojego kantorka.

Odstawiłem kubek, sięgnąłem po słuchawkę i usłyszałem głos: – Andrew? Mówi Enrico Pucinelli.

Wymieniliśmy pozdrowienia i zaczął mówić z ożywieniem, potok słów wpłynął do mego ucha.

– Enrico! – zawołałem. – Stop. Wolniej, proszę. W ogóle pana nie rozumiem.

– Ha – westchnął w głos i zaczął mówić głośno i wyraźnie jak do dziecka. – Młodszy z porywaczy puścił farbę. Boi się, że czeka go dożywotnia odsiadka, więc próbuje się z nami dogadać. Powiedział, gdzie signorina Cenci była przetrzymywana po uprowadzeniu.

– Świetnie – rzuciłem życzliwie. – Dobra robota.

Pucinelli zakasłał skromnie, ale domyśliłem się, że to, co się stało, było wynikiem sprawnie przeprowadzonego przesłuchania.

– Byliśmy w tym domu. Mieści się na przedmieściach Bolonii w bardzo zacisznej, spokojnej okolicy. Dowiedzieliśmy się, że został wynajęty przez ojca z trzema dorosłymi synami. – Cmoknął z niesmakiem. – Wszyscy sąsiedzi widzieli wchodzących i wychodzących mężczyzn, ale jak dotąd nikt ich nie zidentyfikował.

Uśmiechnąłem się do siebie. Zdemaskowanie porywacza niemal na całym świecie było niebezpieczne dla zdrowia i nikt nie miał ochoty odgrywać roli denuncjatora.

– Dom był umeblowany przez właściciela, ale sprawdziliśmy dokładnie i w jednym z pomieszczeń na piętrze znaleźliśmy ślady na dywanie wskazujące, że wcześniej meble stały na nim przez dłuższy czas w nieco innych miejscach. – Przerwał i rzekł niepewnie: – Rozumie pan, Andrew?

– Oczywiście – odparłem. – Wszystkie meble zostały poprzestawiane.

– Zgadza się. – Ulżyło mu. – Łóżko, ciężki kredens, komoda i regał z książkami. Wszystko przestawiono. Pokój jest duży, dostatecznie duży, by można w nim rozbić namiot, a przez okno nie widać nic prócz ogrodu i drzew. Z zewnątrz nie da się zajrzeć do środka.

– Czy odnalazł pan coś użytecznego… jakieś ślady w pozostałej części domu?

– Nadal szukamy. Zaledwie wczoraj weszliśmy do tego domu. Pomyślałem, że chciałby pan o tym wiedzieć.

– Ma się rozumieć. To wspaniałe wieści.

– A signorina Cenci – dodał. – Czy przypomniała sobie coś jeszcze?

– Na razie nie.

– Niech ją pan ode mnie pozdrowi.

– Nie omieszkam – zapewniłem.

– Jeszcze zadzwonię – powiedział. – Czy mogę, w razie gdyby zaszło coś istotnego, zadzwonić do pana do domu? Wie pan, o co mi chodzi, abyśmy mogli porozmawiać swobodniej…

– Śmiało – odparłem. – Kiedy tylko pan zechce.

Pożegnał się ze mną, a w jego głosie pobrzmiewała nuta zasłużonej satysfakcji, ja zaś dopisałem to, czego się właśnie dowiedziałem, w aneksie do mojego raportu.

W czwartek rano wróciłem do Lambourn przede wszystkim po listę utworów muzycznych, a gdy przybyłem na miejsce, zobaczyłem, że konie Popsy zostały właśnie wyprowadzone na trening.

A sama Popsy, prócz dżinsów i koszuli, miała na sobie pikowaną kamizelkę, tym razem jasnoróżową, jakby lipcowy upał nie robił na niej najmniejszego wrażenia; do tego puszyste szpakowate włosy otaczały jej głowę jak osobisty cumulus.

Stała na podwórzu przed stajniami, otoczona przez przestępujące z nogi na nogę wierzchowce, a ujrzawszy mnie, przywołała do siebie przyjaznym, zamaszystym ruchem ręki. Starając się nie okazywać zdenerwowania – aczkolwiek bez większego powodzenia – wyminąłem zwinnie kilka aż zanadto ruchliwych ton mięśni i stanąłem obok niej.

Zielone oczy spojrzały na mnie z ukosa. Uśmiechnęła się. – Nie przywykł pan do koni, co?

– No cóż… – odparłem niepewnie. – Jakoś nie bardzo.

– Chciałby pan ujrzeć je w galopie?

– Bardzo chętnie. – Lustrowałem wzrokiem jeźdźców, spodziewając się ujrzeć wśród nich Alessię, lecz jej tam nie było.

Grupa, zdawałoby się całkiem niezorganizowana, ruszyła nagle w stronę drogi, wierzchowce posłusznie ustawiły się w równej linii, jeden za drugim, a Popsy ruchem głowy dała mi znak, abym poszedł za nią do kuchni, tam też przy stole z kubkiem kawy w ręku siedziała Alessia.

Wciąż wydawała się blada, ale może bladość ta wynikała z kontrastu z ogorzałą od słońca Popsy, a poza tym wyglądała na wychudzoną i potwornie osłabioną. Jej uśmiech, kiedy mnie ujrzała, zrodził się w głębi oczu, a następnie spłynął w dół, do uszminkowanych na różowo ust – ot, miłe, przyjacielskie powitanie.

– Andrew wybiera się do Downs, aby obejrzeć trening – rzekła Popsy.

– To świetnie.

– Ty nie trenujesz? – zwróciłem się do Alessi.

– Nie… bo… a zresztą konie Popsy to skoczki.

Popsy skrzywiła się, jakby nie uważała tego powodu za dość przekonujący, aby nie dosiąść któregoś z nich, ale powstrzymała się od komentarza.

Pogawędziłem z nią trochę na ogólne tematy, ale Alessia niemal przez cały czas milczała.

We trójkę zajęliśmy miejsca na przednim siedzeniu zakurzonego land rovera. Popsy prowadziła ze swobodą, jadąc z Lambourn boczną drogą i wąskimi, pełnymi wybojów traktami, aż w końcu znaleźliśmy się na otwartej, porośniętej trawą przestrzeni.

27
{"b":"107669","o":1}