Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Hen, na horyzoncie mocno pofałdowany teren rozpływał się w oparach błękitnej mgiełki, a pod naszymi stopami, gdy wyszliśmy z land rovera, trawa była przycięta na pięć centymetrów. Jeżeli nie liczyć śpiewu ptaków dochodzącego z oddali, wokoło panowała kompletna cisza; promienie słońca grzały, że aż miło, słychać było delikatny szelest materiału naszych ubrań.

– Podoba się tu panu, prawda? – zauważyła Popsy, patrząc na moją twarz.

Pokiwałem głową.

– Powinien pan przyjechać w styczniu, kiedy na równinie hula lodowaty wiatr. Mimo że dygocze się z zimna, jest tu naprawdę przepięknie.

Osłaniając dłonią oczy, zlustrowałem wzrokiem pobliską kotlinę.

– Konie przybędą stamtąd, cwałem – oznajmiła. – Miną miejsce, gdzie teraz stoimy. Potem pojedziemy za nimi land roverem na tor przeszkód.

Znów pokiwałem głową, choć nie miałem pojęcia, czym różni się cwał, dajmy na to, od galopu, ale gdy u wylotu kotliny pojawiły się czarne punkciki, wierzchowce, zrozumiałem, o jakiej prędkości mówiła Popsy. Patrzyła w głębokim skupieniu przez wielką lornetkę, aż punkciki stały się kształtami, a te z kolei nabrały ostrości i zmieniły się w rozpędzone wierzchowce, gnając jeden za drugim, tak że każdy z nich był dobrze widoczny. Wydęła wargi, ale nie wyglądała na niezadowoloną i już wkrótce podążyliśmy za nimi, by zatrzymać się pod nawisem wzgórza, a gdy wysiedliśmy z samochodu, ujrzeliśmy konie biegające w koło, potrząsające łbami i parskające głośno.

– Widzi pan te przeszkody? – spytała Popsy, wskazując na stojące w równych odstępach formacje z drewna i krzewów, wyglądające jak odrzuty z toru wyścigów konnych. – To przeszkody szkoleniowe.

Aby konie nauczyły się skakać. – Spojrzała na mnie i dorzuciła. – To stacjonaty i oksery, używane przy treningach do biegów z przeszkodami. – Znów skinąłem głową. – Na placu ćwiczeń znajduje się po sześć stacjonat z każdego rodzaju, aby konie mogły dobrze się rozruszać, ale dziś nie są w najlepszej formie, więc pokonają tylko cztery ostatnie przeszkody.

Nagle oddaliła się i podeszła do swojej podekscytowanej czworonożnej rodzinki, Alessia zaś z czułością rzekła: – Jest wspaniałym trenerem, widzi, kiedy koń nie czuje się najlepiej, nawet jeśli z pozoru wszystko jest z nim w porządku. Kiedy pojawia się na placu, wszystkie zwierzęta instynktownie wyczuwają jej obecność. I od razu unoszą łby, jakby chciały się z nią przywitać.

Popsy skierowała trzy wierzchowce na drugi koniec placu ćwiczeń.

– Teraz te trzy konie pokonają przeszkody – tłumaczyła Alessia. – A potem ich jeźdźcy przesiądą się na inne wierzchowce i powtórzą ćwiczenie.

Zdziwiłem się. – Czyżby nie wszyscy jeźdźcy potrafili skakać? – spytałem.

– Większość z nich nie jeździ na tyle dobrze, aby móc uczyć. Z tych trzech prowadzących szkolenie, dwaj są zawodowymi dżokejami, a trzeci to najlepszy stajenny Popsy.

Popsy stanęła przy nas z lornetką w dłoni, podczas gdy trzy konie pokonały przeszkodę. Z wyjątkiem tętentu kopyt przy podejściu do stacjonaty, wszystko odbyło się niemal w zupełnej ciszy – po części dlatego, że brakowało komentarza sprawozdawcy, jak podczas relacji z zawodów w telewizji. Konie zdawały się czynić więcej hałasu, gdy pokonały już wszystkie przeszkody i zaczęły się oddalać.

Popsy wymamrotała coś pod nosem, zaś Alessia rzekła: – Borodino dobrze skoczył – z takim naciskiem w głosie, że nie musiała dodawać, iż dwa pozostałe wykonały fatalne skoki.

Czekaliśmy, podczas gdy trzej jeźdźcy szkoleniowi przesiedli się na inne wierzchowce i pomknęli w dół zbocza na punkt startowy. Poczułem, że Alessia poruszyła się nagle nerwowo tuż obok mnie i wzięła głęboki oddech, po czym odeszła na bok i zaczęła niespokojnie krążyć w kółko. Popsy spojrzała na nią, lecz nie odezwała się słowem, a po chwili Alessia zatrzymała się i rzuciła: – Jutro…

– Dziś, tu i teraz – oznajmiła stanowczo Popsy i zawołała kogoś imieniem Bob, żądając, aby natychmiast do niej podjechał.Bob okazał się mężczyzną w średnim wieku dosiadającym kasztanowatego ogiera, który odłączył się od reszty grupy i podszedł do nas leniwym, wręcz niedbałym krokiem.

– Zeskakuj – rzekła do niego Popsy, a gdy Bob zsunął się z siodła, zwróciła się do Alessi: – Dobrze, trochę sobie pospacerujesz. Nie masz kasku, więc nie możesz przesadzać z prędkością, a poza tym pamiętaj, że stary Paperbag nie jest w tak dobrej formie jak pozostałe konie.

Podsadziła Alessię, układając dłonie w siodełko, o które dziewczyna oparła kolano i lekko jak piórko wskoczyła na grzbiet wierzchowca. Wsunęła stopy w strzemiona, ścisnęła w dłoniach lejce i spojrzała na mnie przez chwilę, jakby rozbawiona tempem rozwoju wypadków. Następnie dźgnęła wierzchowca piętami i pospieszyła w ślad za trójką pozostałych koni na plac ćwiczeń.

– Nareszcie – rzekła Popsy. – Już myślałam, że nigdy tego nie zrobi.

– To dzielna dziewczyna.

– O tak. Jedna z najlepszych – przyznała.

– Ale ma za sobą koszmarne przejścia.

Popsy przez dłuższą chwilę patrzyła mi prosto w oczy. – Domyślam się – odparła. – W ogóle nie chce ze mną o tym rozmawiać. Wyrzuć to z siebie, mówiłam jej, a ona tylko kręciła głową i mrugała powiekami, by pozbyć się łez. W ostatnich dniach przestałam ją pocieszać, bo to i tak nic nie dawało. Chciałam, żeby choć trochę się rozchmurzyła, ale bez powodzenia.

Uniosła lornetkę, by przyjrzeć się, jak konie pokonują przeszkody, a potem przeniosła wzrok na Alessię.

– Bóg jeden wie, po kim to ma…

– Teraz już będzie z nią lepiej – powiedziałem z uśmiechem. – Ale proszę nie liczyć na…

– Natychmiastowe całkowite wyzdrowienie? – wtrąciła, a ja zamilkłem.

Pokiwałem głową. – To jak rekonwalescencja. Postępuje stopniowo.

Popsy opuściła lornetkę i zerknęła na mnie. – Mówiła mi o pańskiej pracy. O tym, co zrobił pan dla jej ojca. Mówi, że czuje się przy panu bezpieczniej. – Przerwała. – Nigdy dotąd nie słyszałam o pracy takiej jak pańska. Nie sądziłam, że istnieją w ogóle tacy ludzie.

– Jest nas garstka… rozsiana po całym świecie.

– Jak pan siebie określa, gdy ktoś zapyta o zawód?

– Konsultantem do spraw bezpieczeństwa. Albo konsultantem do spraw ubezpieczeń. To zależy od nastroju.

Uśmiechnęła się. – Oba tytuły brzmią nudnie i godnie.

– I właśnie o to chodzi.

Patrzyliśmy, jak Alessia wjeżdża cwałem na zbocze, stając miękko w strzemionach.

Choć miałem okazję zaobserwować to już wcześniej, aż do teraz nie zdawałem sobie sprawy, że tak właśnie jeżdżą dżokeje, nie siedzą w siodle, lecz wychylają się lekko do przodu, by ich ciężar opierał się na łopatkach wierzchowca, a nie na dolnej części jego grzbietu. Alessia zatrzymała się obok Boba, który ujął cugle wierzchowca, po czym ześlizgnęła się z siodła, przenosząc prawą nogę ponad końską szyją, i zeskoczyła miękko na ziemię, lądując ze złączonymi stopami i lekko ugiętymi kolanami – zrobiła to z iście baletową zwinnością i gracją.

To całkiem inny wymiar, pomyślałem. Wprawa zawodowca. Takie rzeczy zdumiewały laików, podobnie czułem się, obserwując ulicznych artystów szkicujących portrety.

Poklepała wierzchowca po szyi, podziękowała Bobowi i podeszła do nas, chuda jak patyk, ubrana w dżinsy i koszulę, ale uśmiechnięta.

– Dzięki – rzekła do Popsy.

– Jutro? – spytała Popsy. – Na powrózku?

Alessia pokiwała głową, rozcierając obolałe uda. – Mam nogi miękkie jak galareta.

Z niezmąconym spokojem patrzyła, jak trenuje ostatnia trójka wierzchowców, po czym Popsy odwiozła nas z powrotem do domu. Konie wróciły do stajni w marszowym tempie, aby mogły trochę ochłonąć.

Przy kawie w kuchni Alessia ponownie sporządziła listę utworów instrumentalnych, których tak często słuchała, i choć zrobiła to bez większego trudu, czynność ta nie była dla niej przyjemna.

– Mogłabym zanucić wszystkie te melodie, których tytułów nie znam – powiedziała. – Choć szczerze mówiąc, wolałabym nigdy więcej ich nie usłyszeć.

28
{"b":"107669","o":1}