Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie przejmował się losem uprowadzonego dyrektora. Często powtarzał, że gdyby wszyscy podejmowali niezbędne środki bezpieczeństwa i robili, co w ich mocy, aby – jak to określał – nie dać się zgarnąć, wszyscy poszlibyśmy z torbami. Jedno porządne porwanie w dużej firmie oznaczało, że dwadzieścia innych natychmiast zwracało się o poradę, jak uniknąć podobnych niedogodności, a przecież – co wielokrotnie powtarzałem – naszą główną domeną było nie tyle wyciąganie ofiar z łap porywaczy, ile zapobieganie samym uprowadzeniom, szkolenie potencjalnych celów, aby „nie dały się zgarnąć”.

Gerry postawił na biurku wykonaną właśnie z kartki papieru kakadu. Kiedy nie udzielał porad dotyczących zapobiegania porwaniom i polityki ubezpieczeniowej klientom Liberty Market, sprzedawał wzory origami do kolorowych czasopism, nikt jednak nie sarkał na to, że potrafił niekiedy nawet całymi godzinami składać w swoim kantorku papierowe figurki. Mimo iż jego dłonie pracowicie zaginały i składały kolejne kartki, umysł pochłonięty był zawodowymi sprawami i niejednokrotnie ni stąd, ni zowąd rodziły się w nim błyskotliwe, nader korzystne dla naszej firmy pomysły i rozwiązania biznesowe.

Liberty Market, naszą firmę, tworzyło obecnie trzydziestu jeden partnerów i pięciu pracowników administracyjnych. Spośród partnerów wszyscy prócz mnie i Gerry’ego wywodzili się z szeregów antyterrorystów, policji, lub jeszcze innych supertajnych komórek rządowych. Nie istniały reguły, wedle których partnerzy przyjmowali to czy inne zlecenie, choć wszyscy mieli swoje osobiste preferencje, którymi kierowali się przy doborze zadania, jeśli tylko była taka możliwość. Jedni woleli wyjazd połączony z cyklem wykładów, udział w seminariach i wskazywanie potencjalnych zagrożeń, czyli nauczanie, co robić, by do minimum ograniczyć ryzyko porwania. Drudzy z lubością zajmowali się rozbijaniem komórek terrorystycznych, jeszcze inni, a wśród nich ja, woleli stawiać czoło zwyczajnym przestępcom. W wolnych chwilach pomiędzy zleceniami wszyscy sporządzaliśmy raporty, sprawdzaliśmy je między sobą i odbębnialiśmy na zmianę dyżury w biurze, odbierając telefony i przyjmując zlecenia.

Mieliśmy Prezesa (założyciela firmy), który przewodniczył porannym poniedziałkowym odprawom, koordynatora, który utrzymywał kontakt ze wszystkimi partnerami prowadzącymi działania w terenie, oraz rozjemcę, do którego partnerzy zwracali się ze wszystkimi skargami. Jeżeli skargi dotyczyły zachowania któregoś z partnerów, Pędziwiatr przeprowadzał debatę w tej sprawie, a gdy jej rezultat okazywał się dla danego partnera nieprzechylny, to właśnie Pędziwiatr wyciągał względem niego konsekwencje.

Wcale nie żałowałem, że wyjechał do Wenezueli.

Ta z pozoru kompletnie niezorganizowana firma funkcjonowała jak szwajcarski zegarek głównie za sprawą wpojonej dyscypliny i karności byłych żołnierzy. Mężczyźni owi, szczupli, twardzi, dumni i zadziwiająco sprytni, lubowali się w prowadzeniu spraw związanych z reperkusjami po porwaniach. Co więcej, podobnie jak byli szpiedzy, mieli graniczącego z paranoją bzika na punkcie tajności i choć z początku trochę mi to przeszkadzało, bardzo szybko nauczyłem się szanować ich nawyki.

Większość wykładów prowadził były policjant, który nie tylko opowiadał o sposobach ochrony przed porwaniami, lecz także doradzał potencjalnym kandydatom na ofiary, jak powinni się zachowywać i na co zwracać uwagę, w razie gdyby zostali uprowadzeni, aby dopomóc policji w ujęciu porywaczy.

Wielu z nas miało dodatkowe zamiłowania, w których się specjalizowało – fotografowanie, języki obce, broń palną, elektronikę, a poza tym wszyscy umieliśmy pisać na komputerze, ponieważ nikt nie lubił całodniowego stukotu maszyny do pisania. Nie przebywaliśmy w biurze na tyle długo, aby mogły się między nami zrodzić poważniejsze waśnie, a koordynator potrafił dopilnować, aby ci, co nie umieli zasymilować się z grupą, nie zabawili długo w naszej firmie. Liberty Market przypominała okręt z zadowoloną załogą, która pracowała w pocie czoła ze szczególnym zaangażowaniem i przekonaniem, że robi to, co lubi, a dzięki porywaczom interes wciąż jakoś się kręcił.

Zakończyłem marsz pomiędzy kantorkami, przywitałem się z kilkoma osobami, zauważyłem swoje nazwisko na tablicy z grafikiem dyżurów, wpisane na nocną zmianę w niedzielę, i dotarłem wreszcie do dużego pokoju na końcu długiego korytarza, jedynego pomieszczenia z oknem na ulicę. Zbieraliśmy się tu wszyscy, ale tego popołudnia w pokoju znajdował się tylko Tony Vine.

– Czółko – rzucił. – Słyszałem, kurka, że w Bolonii zrobił się nie lada przecher.

– Taa.

– Pozwoliłeś, kurka, żeby piórkowani carabinieri zawalili przekazanie okupu.

– Próbowałeś kiedyś dowodzić włoską armią?

Parsknął w odpowiedzi. Jako były komandos SAS w stopniu sierżanta, obecnie pod czterdziestkę, nigdy, przez cały okres służby, nie pomyślałby nawet, aby przyjmować rozkazy od cywilów. Potrafił maskować się w terenie w taki sposób, że zawstydziłby nawet kameleona, i już trzykrotnie wytropił, a następnie uwolnił porwaną ofiarę przed wypłaceniem okupu, choć nikt, nawet sama ofiara nie miała pojęcia, jak to właściwie się stało. Tony Vine był najbardziej skrytym i tajemniczym spośród naszych skrytych i małomównych partnerów i jeśli nie chciał czegoś powiedzieć, to nie puścił nawet pary z ust.

To on ostrzegł mnie przed nożami ukrytymi w zrolowanych czasopismach, ja zaś skonstatowałem, że wiedział o tym, ponieważ sam je kiedyś tak nosił.

Miał sarkastyczne poczucie humoru, a swoje wypowiedzi przeplatał dość barwnymi inwektywami. Zajmował się nieomal wyłącznie porwaniami politycznymi, ponieważ, tak jak Pucinelli, gardził zamożnymi ludźmi i firmami.

– Jak jesteś, kurka, biedny – powiedział mi kiedyś – i widzisz kapitalistę rozbijającego się rollsem, to nic dziwnego, że prędzej czy później zaczniesz się zastanawiać nad sposobami wyrównania szans. Jeżeli mieszkasz na Sardynii albo w Meksyku i klepiesz biedę, nie masz co do garnka włożyć, głód skręca ci kiszki, a w spiżarni pusto, perspektywa uprowadzenia kogoś, aby poprawić swój byt, przestaje wydawać ci się niedorzeczna.

– Romantyk z ciebie – odparłem. – A co z ubogimi Sardyńczykami, którzy porywają dziecko z biednej, sardyńskiej wioski i wymuszając okup, sprawiają, że tamtejsi mieszkańcy stają się jeszcze ubożsi?

– Nikt, kurka, nie jest doskonały.Właśnie dlatego z początku sprzeciwiał się przyjęciu mnie do firmy i pomimo iż uważał się za lepszego ode mnie – pod każdym względem – gdy zdarzyło się nam wspólnie pracować, nie było między nami żadnych zgrzytów. Przedzierał się przez umysły przestępców jak przez pole minowe, lecz wolał, abym to ja zajmował się rodzinami ofiar.

– Kiedy jesteś z nimi, jakoś się, kurka, trzymają. Jeżeli ja zaczynam im klarować, co mają robić, od razu, Cholerka, pękają.

Najbardziej lubił współpracować z mundurowymi, którzy z miejsca darzyli go olbrzymim poważaniem i szacunkiem. Mówi się, że armiami dowodzą dobrzy sierżanci, i faktycznie muszę przyznać, że Tony miał wielki posłuch u ludzi. Wystarczyło, że spojrzał groźnie, i zaraz robiło się cicho jak makiem zasiał.

W SAS nie zezwalano na przedłużanie okresu służby i kiedy w końcu wykopano go z uwagi na wiek, Tony nie miał co z sobą zrobić. Zaczął się nudzić.

Wreszcie ktoś podszepnął mu, że istnieje możliwość, aby powalczyć z terrorystami w nieco inny sposób, a Liberty Market nigdy nie pożałowała, że przyjęła go w swoje szeregi.

– Widziałeś, że wpisałem cię na moje miejsce na nocny dyżur w niedzielę? – zapytał.

Skinąłem głową.

– Żona przygotowała piórkowane przyjęcie z okazji rocznicy i gdybym miał stawić się wtedy na dyżur, byłaby nielicho najeżona.

– W porządku – rzekłem.

Był niski jak na żołnierza – powiedział mi kiedyś, że to bywało przydatne, gdy musiał udawać kobietę.

Jasne włosy, niebieskie oczy, koci chód, fanatyczne zamiłowanie do ćwiczeń fizycznych – to właśnie on nakłonił wszystkich, aby w piwnicy utworzyć siłownię, a potem jeszcze namawiał ich, by z niej korzystali. Nie mówił nigdy, skąd pochodził, choć sądząc po akcencie, z jednej z mroczniej szych dzielnic Londynu.

23
{"b":"107669","o":1}