Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– I gdy już ją pan odnajdzie, stara się pan postępować zgodnie z nią?

– Próbuję. – Przerwałem. – Tak.

– Wydaje się pan taki… zimny… wyrachowany.

Pokręciłem głową. – Logika nie pociąga za sobą rezygnacji z odczuwania emocji. Można zachowywać się zgodnie z logiką i cholernie przy tym cierpieć. Choć może to także przynosić nam ulgę. Pocieszenie. Lub spokój. Albo wszystko razem.

Po krótkiej chwili oznajmił: – Większość ludzi nie postępuje logicznie.

– Nie – przyznałem.

– Ale pan uważa, że wszyscy mogliby tak postępować, gdyby tylko zechcieli?

Pokręciłem głową. – Nie. – Czekał, więc mówiłem dalej, jak na wykładzie: – Po pierwsze, nie pozwala na to pamięć genetyczna. Aby postępować logicznie, należałoby odkryć i zmierzyć się z własnymi ukrytymi motywami i emocjami, a są one ukryte właśnie dlatego, że nie chcemy się z nimi zmierzyć. Dlatego też… ee… łatwiej jest pozwolić, aby te zakopane głęboko uczucia rządziły, że tak powiem, wyższymi pokładami, a skutkiem tego jest wściekłość, kłótnie, miłość, wybór zawodu, opinie, anoreksja, filantropia, niemal wszystko, co tylko przyjdzie do głowy. Ja po prostu lubię wiedzieć, co się dzieje tam w dole, żeby mieć świadomość, dlaczego chcę coś zrobić. To wszystko. Potem mogę to zrobić albo nie. Zależy.

Spojrzał na mnie pytająco. – Autoanaliza… studiował pan to?

– Nie. Praktykowałem. Podobnie jak wszyscy.

Uśmiechnął się słabo.

– Od kiedy?

– Chyba od urodzenia… tak sądzę. To znaczy… nie pamiętam, abym kiedykolwiek zachowywał się inaczej. Robię to, co robię, praktycznie od zawsze. Próbuję dotrzeć do prawdziwych powodujących mną motywów. Poznać całą prawdę i odkryć, co się kryje w sercach innych ludzi. Stawić czoło temu, co wstydliwe i niegodne… pokonać w sobie niechlubne emocje… to naprawdę okropne.

Sięgnął po szklaneczkę i napił się brandy. – I jaki rezultat, czy jest pan już bliski świętości? – zapytał z uśmiechem.

– Ee… nie. Wciąż niestety grzeszę, robiąc to, czego nie powinienem, i mam tego bolesną świadomość.

Uśmiech na jego ustach rozszerzył się i już tam pozostał. Zaczął opowiadać mi o domu na jednej z greckich wysepek, który tak kochała jego żona, i po raz pierwszy, odkąd go poznałem, ujrzałem na jego twarzy pierwsze, nieśmiałe jeszcze oznaki spokoju.

Na pokładzie samolotu Alessia spytała: – Gdzie mieszkasz?

– W Kensington. Niedaleko biura.

– Popsy trenuje konie w Lambourn – rzuciła, jakby mimochodem. Wciąż czekałem i po chwili dodała: – Chciałabym nadal się z tobą widywać.

Skinąłem głową. – Kiedy tylko zechcesz. – Dałem jej jedną z moich wizytówek, na której znajdowały się numery telefonów do biura i domowy, a na odwrocie napisałem mój prywatny adres.

– Naprawdę?

– Oczywiście. To będzie dla mnie prawdziwa przyjemność.

– Po prostu… przez jakiś czas… będzie mi potrzebne oparcie.

– Do usług. Oparcie, model luksusowy, tylko do twojej dyspozycji.

Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu. Jaka ona ładna, pomyślałem, gdy spod maski stresu wyłoniła się buzia o delikatnych kościach i mocnych mięśniach, gładkich na powierzchni, napiętych pod spodem, ogółem – buzia pięknie ukształtowana. Zawsze pociągały mnie wyższe dziewczęta, mające więcej ciała i bardziej zaokrąglone kształty, i w wyglądzie Alessi nie było nic, co mogłoby wyzwolić we mnie pierwotne samcze instynkty. Mimo to podobała mi się coraz bardziej i sam bym ją odwiedził, gdyby nie poprosiła mnie o to pierwsza.

Przez ostatnie dwa dni opowiedziała mi kawałek po kawałku dalsze szczegóły dotyczące swego uwięzienia, stopniowo zrzucając brzemię tego wszystkiego, co wycierpiała, co czuła i co ją dręczyło, ja zaś ze swej strony zachęcałem ją do tego, ponieważ podczas takich wyznań można niekiedy natknąć się na trop prowadzący do schwytania porywaczy, ale nie tylko. Chodziło mi przede wszystkim o nią. Ojej własne dobro. Terapia dla ofiar, rozdział pierwszy – niech mówi, niech się wygada i się tego wszystkiego pozbędzie.

Na lotnisku Heathrow przeszliśmy przez kontrolę paszportową, celną i kontrolę bagażu. Alessia prawie nie odstępowała mnie na krok i choć była zdenerwowana, robiła dobrą minę do złej gry.

– Nie zostawię cię – zapewniłem – dopóki nie spotkamy się z Popsy. Nie bój się.

Popsy się spóźniała. Staliśmy i czekaliśmy, Alessia co pięć minut przepraszała, mówiła, że to niepotrzebne, że nie muszę jej towarzyszyć, aż w końcu jak burza nadciągnęła potężna kobieta, rozkładając szeroko ręce.

– Moja droga – rzekła, opasując Alessię ramionami – był straszny korek na drodze. Auta wlokły się jak żółwie. Już myślałam, że nigdy tu nie dotrę… – Odsunęła Alessię od siebie, aby się jej przyjrzeć. – Kiedy usłyszałam, że jesteś wolna, najnormalniej w świecie się rozpłakałam.

Popsy miała jakieś czterdzieści pięć lat, nosiła spodnie, koszulę i pikowaną niebiesko-biało-zieloną kamizelkę. Miała oszałamiająco zielone oczy, gęste, przyprószone siwizną włosy i osobowość dorównującą jej gabarytom.

– Popsy… – zaczęła Alessia.

– Moja droga, teraz potrzebujesz tylko porządnego, smakowitego steku. Spójrz na swoje ręce… chude jak patyki. Wóz jest na zewnątrz, pewnie jakiś glina z drogówki już wlepił mi mandat, bo zaparkowałam w niedozwolonym miejscu, chodźże już, nie ma co się ociągać.

– Popsy, to Andrew Douglas.

– Kto? – Wydawało się, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła. Wyciągnęła rękę, którą uścisnąłem. – Popsy Teddington. Miło mi pana poznać.

– Andrew towarzyszył mi w podróży…

– Świetnie – rzekła Popsy. – Dobra robota. – Popatrzyła ku wyjściu, wyglądając potencjalnych kłopotów.

– Czy możemy zaprosić go na lunch w niedzielę? – zapytała Alessia.

– Co? – Skierowała wzrok na mnie, otaksowała od stóp do głów, po czym odparła: – Oczywiście, moja droga, cokolwiek zechcesz.

I zwróciła się do mnie: – Kiedy dojedzie pan do Lambourn, proszę zapytać kogokolwiek, każdy powie panu, gdzie mieszkam.

– Dobrze – odparłem.

– Dziękuję – rzekła niemal szeptem Alessia i pozwoliła, by Popsy pociągnęła ją za sobą, a ja z rozbawieniem pomyślałem o nieodpartych siłach ucieleśnianych w kobiecej postaci.

Z Heathrow udałem się wprost do biura, gdzie piątkowe popołudnie jak zawsze dłużyło się w nieskończoność.

Siedziba firmy, zbieranina bezpłciowych kanciap po obu stronach korytarza, została zaprojektowana kilka dziesięcioleci przed rozpoczęciem epoki otwartych, wysokich jak drzewa pomieszczeń i półhektarowych okien. Tkwiliśmy w króliczych norach oświetlonych przez jarzeniówki, bo były w miarę tanie, a ponieważ większość z nas nie była pracownikami firmy, lecz partnerami, w naszym własnym interesie było ograniczanie zbędnych kosztów do minimum. Poza tym na co dzień rzadko pracowaliśmy w biurze. Wojna toczyła się na odległych frontach, a kwatera główna służyła tylko do tego, by omawiać strategie i sporządzać raporty.

Wrzuciłem walizkę do kantorka, który niekiedy określałem mianem mojego, i przemaszerowałem korytarzem, aby oznajmić swój powrót i równocześnie sprawdzić, kto znajduje się akurat w firmie.

Był tu Gerry Clayton, układający z kartki papieru jakąś skomplikowaną figurę.

– Siemasz – rzucił. – Oj, niegrzeczny chłopiec. A pfe!

Gerry Clayton, gruby, astmatyczny, łysy pięćdziesięciolatek uważał się za kogoś w rodzaju ojca dla nas, czyli swoich krnąbrnych synów. Specjalizował się w ubezpieczeniach i to on zwerbował mnie do firmy z Lloydsa, gdzie pełniłem funkcję podrzędnego urzędniczyny szukającego celu i sensu w życiu.

– Gdzie Pędziwiatr? – spytałem. – Równie mogę dostać kazanko już teraz i mieć to z głowy.

– Pędziwiatr, jak go złośliwie nazywasz, wyjechał dziś rano do Wenezueli. Dyrektor Luca Oil dał się zgarnąć.

– Luca Oil? – Uniosłem brwi. – Po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy? A te zabezpieczenia, które opracowaliśmy? Wszystko na nic?

Gerry wzruszył ramionami i przejechał paznokciami po kolejnym zgięciu sztywnego, białego papieru. – To było ponad rok temu. Wiesz, jacy są ludzie. Na początku postępują dokładnie według zaleceń, potem traktują je zdawkowo, a na koniec całkiem sobie odpuszczają. Ludzka natura. Jedyne, co musi zrobić każdy szanujący się porywacz, to poczekać.

22
{"b":"107669","o":1}