Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No cóż… spróbuję.

– I proszę pamiętać… On musi dać panu dowód, że Alessia jest cała i zdrowa.

– Tak. Wiem.

Wysadziłem go pod jego biurem, wróciłem do Villa Francese i, ponieważ tak właśnie robił kierowca Cenciego, kiedy rano nie był mu już potrzebny, umyłem samochód. Myłem ten cholerny wóz tak często, że znałem na pamięć każdy centymetr karoserii, ale nie mogłem być pewien, że porywacze nie obserwują posiadłości – zarówno willę jak i okolice wzgórza ze wspaniałymi skądinąd widokami można było szpiegować przez teleskop z odległości kilometra praktycznie z każdej strony. Zmiany w rutynowych zachowaniach sprzed i po porwaniu stanowiły ważne przesłanki dla kidnaperów, którzy byli często lepszymi detektywami niż detektywi i lepszymi szpiegami niż sami szpiedzy. Ludzie, którzy uczyli mnie fachu, byli detektywami, szpiegami, ale nie tylko, toteż udając szofera, musiałem myć samochody.

Kiedy skończyłem, poszedłem na górę i przespałem się kilka godzin, po czym znów zabrałem się do fotografowania, przerywając pracę tylko po to, by o tej samej porze co zwykle odebrać Cenciego z pracy. Gdy zgłosiłem się w jego biurze, zastałem na biurku drugie pudło, tym razem noszące stemple kontroli celnej w Genui.

– Czy mam je wynieść? – zapytałem.

Pokiwał powoli głową. – Jest już wszystko. Pięćset milionów lirów.

Wracaliśmy do domu w niemal kompletnym milczeniu, a ja wieczór i noc spędziłem jak poprzednio, metodycznie zwalniając spust migawki, aż poczułem się w końcu jak zombi. Do rana, gdy skończyłem, mikropunkty były umieszczone na kilku z pięćdziesięciu banknotów tysiąclirowych, aczkolwiek z braku czasu nie na większości z nich. Zapakowałem spięte gumką pliki banknotów do kartonu i zniosłem na dół do holu, by stwierdzić, że Cenci, blady ze zdenerwowania, krąży niespokojnie po jadalni.

– Jest pan! – zawołał. – Już miałem pana obudzić. Robi się późno. Już siódma.

– Jadł pan śniadanie? – spytałem.

– Nie mogę nic przełknąć. – Odruchowo zerknął na zegarek, co, jak przypuszczam, robił od dobrych paru godzin. – Lepiej już chodźmy. A jeśli coś nas zatrzyma po drodze? Jeżeli zdarzy się wypadek i szosa będzie zablokowana?

Oddech miał płytki, aleja odpowiedziałem mu z całkowitym spokojem: – Signor Cenci, proszę wybaczyć, że spytam, ale czy w całej tej nerwowej atmosferze… nie zapomniał pan wziąć pigułek?

Spojrzał na mnie tępym wzrokiem. – O tak. Oczywiście, że je wziąłem. Zawsze mam je przy sobie.

– Przepraszam…

Machnął lekceważąco ręką. – Chodźmy. Musimy już jechać.

Ruch na drodze był normalny, żadnych wypadków. Dotarliśmy na miejsce spotkania pół godziny przed czasem, ale Cenci wyskoczył z wozu, kiedy tylko zgasiłem silnik. Z miejsca, gdzie zaparkowałem, miałem niezły widok na drzwi wejściowe, przez które stale wchodzili i wychodzili ludzie.

Cenci na sztywnych nogach podszedł, aby wmieszać się między nich, a ja, jak na kierowcę przystało, osunąłem się na siedzenie i nasunąłem czapkę na oczy. Jeśli nie będę dość czujny, to najprawdopodobniej niedługo usnę…

Wtem ktoś zapukał w szybę po mojej stronie. Otworzyłem oczy i zerknąłem z ukosa, by ujrzeć młodego mężczyznę w białej, rozpiętej pod szyją koszuli i ze złotym łańcuszkiem; gestem dłoni dawał mi znaki, abym opuścił szybę.

W samochodzie szyby były opuszczane elektrycznie. Uruchomiłem zapłon i nacisnąłem właściwy guzik, poprawiając się lekko na siedzeniu.

– Na kogo pan czeka? – zapytał.

– Na signora Cenci.

– Nie na hrabiego Rieti?

– Nie. Przykro mi.

– Czy widział pan tutaj innego szofera?

– Niestety, nie.

Miał ze sobą czasopismo zwinięte w rulon i spięte gumką. Przez chwilę pomyślałem o dobrych radach moich partnerów z Liberty Market, którzy uważali, że nie należy nigdy wierzyć nieznajomemu, który ma przy sobie papierowy rulon, gdyż może się w nim znajdować ukryty nóż… ale nie przejąłem się tym zbytnio.

– Nie jest pan Włochem? – zagadnął mężczyzna.

– Nie. Pochodzę z Hiszpanii.

– Och. – Rozejrzał się dookoła, jakby poszukiwał wzrokiem szofera hrabiego Rieti. Po czym jakby od niechcenia dorzucił po hiszpańsku: – Jest pan daleko od domu.

– To prawda – przyznałem.

– Skąd pan pochodzi?

– Z Andaluzji.

– Bardzo tam gorąco o tej porze roku.

– Tak.

Spędziłem całe mnóstwo szkolnych wakacji właśnie w Andaluzji, mieszkając z moim rozwiedzionym ojcem, pół-Hiszpanem, który prowadził tam hotel. Hiszpański był moim drugim językiem, który poznałem na wszelkich możliwych poziomach, od literackiego, po uliczny slang. Zawsze, gdy nie chciałem uchodzić za Anglika, udawałem Hiszpana.

– Czy pański pracodawca je śniadanie? – zapytał.

– Nie wiem – wzruszyłem ramionami – kazał mi tu czekać, więc czekam.

Jego hiszpański miał wyraźny akcent, a zdania, choć poprawne, były proste pod względem gramatycznym, podobnie jak moje, gdy mówiłem po włosku.

Ziewnąłem.

Być może pojawienie się tego mężczyzny to tylko zwykły zbieg okoliczności. Porywacze są zwykle zbyt nieśmiali, by pojawiać się otwarcie w miejscu publicznym, o ile tylko mogą, starają się nie pokazywać twarzy. Ten człowiek mógł być tym, za kogo się podawał, spokojnym, szarym obywatelem z gazetą w ręku, szukającym szofera hrabiego Rieti i mającego wolną chwilę, by zamienić kilka słów z przypadkowo spotkanym kierowcą.

To możliwe. A jeśli nie, powiem mu to, co chce wiedzieć, o ile zapyta.

– Czy zawsze wozi pan signora… Cenci? – rzucił z głupia frant.

– Jasne – odparłem. – To dobra praca. Dobre zarobki. Signor Cenci jest nader wyrozumiały. Rzecz jasna sam nigdy nie prowadzi.

– A to czemu?

Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem. Nie ma prawa jazdy. Ktoś zawsze musi go wozić.

Nie byłem pewien, czy mnie zrozumiał, choć mówiłem dość wolno, leniwym, sennym głosem. Znów ziewnąłem i pomyślałem, że tak czy inaczej facet dowiedział się, czego chciał. Postanowiłem zapamiętać jego twarz, ot tak, na wszelki wypadek, choć było raczej mało prawdopodobne…

Odwrócił się, jakby i on uznał tę rozmowę za zakończoną, a ja spojrzałem na niego z boku, zobaczyłem jego profil i poczułem na grzbiecie lodowate ciarki. Już go wcześniej widziałem… na ulicy, przy karetce… widziałem go przez przyciemnioną szybę, gdy stał opodal z aparatami fotograficznymi na szyi. Miał wtedy na sobie kurtkę ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Pamiętam go doskonale. Pojawił się na miejscu oblężenia… a teraz tu, w punkcie przekazania okupu, i w dodatku zadawał pytania.

To nie mógł być zbieg okoliczności.

Po raz pierwszy w całej mojej karierze znalazłem się tak niebezpiecznie blisko jednego z członków mrocznego bractwa przeciwników, z którymi mierzyłem się z upoważnienia innych, na których procesach nigdy nie bywałem i którzy nigdy nie słyszeli o moim istnieniu. Ponownie osunąłem się nisko w fotelu, opuściłem czapkę na nos i pomyślałem, że moim partnerom w Londynie na pewno nie spodoba się, że tu przyjechałem. Całą konspirację trafił szlag.

Skoro ja widziałem wtedy jego, on równie dobrze mógł ujrzeć mnie.

Ale to może wcale nie miało znaczenia – o ile, rzecz jasna, uwierzył w historyjkę o hiszpańskim kierowcy znudzonym długim czekaniem. Jeżeli uwierzył w znudzonego hiszpańskiego kierowcę, to odpuści i zapomni o mnie jak najszybciej. Jeżeli jednak nie zdołałem go przekonać, to zaraz będę tu siedział i stygł z nożem pomiędzy żebrami.

Teraz, gdy o tym pomyślałem, mimowolnie przeszył mnie dreszcz. Nie spodziewałem się takiego spotkania i początkowo jedynie instynkt oraz nabyte umiejętności, w połączeniu z autentycznym zmęczeniem sprawiły, że odpowiedziałem mu tak, jak odpowiedziałem. Ogarnęło mnie przerażenie na samą myśl, że przeżycie Alessi mogło zależeć od jednego ziewnięcia.

Czas płynął. Nadeszła i minęła ósma. Czekałem, udając, że śpię. Nikt nie podszedł do mego wciąż otwartego okna, aby zapytać mnie o cokolwiek.

Cenci wrócił dopiero po dziewiątej, niemal biegł, potykał się o własne nogi, był cały spocony. Wysiadłem z wozu, gdy tylko go ujrzałem, otworzyłem przed nim tylne drzwiczki i pomogłem mu, jak na usłużnego szofera przystało.

11
{"b":"107669","o":1}