Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O Boże… – wychrypiał. – Już myślałem, że nie zadzwoni… To trwało tak długo.

– Czy Alessi nic nie jest?

– Wszystko… w… porządku.

– A teraz dokąd?

– Och… – Wziął kilka głębokich oddechów, aby się uspokoić, podczas gdy ja wróciłem za kółko i uruchomiłem silnik. – Musimy pojechać do Mazary, to jakieś dwadzieścia kilometrów na południe. Jest tam inny przydrożny bar… i drugi telefon. Mamy być na miejscu za dwadzieścia minut.

– Uhm – mruknąłem. – A jak tam dojechać?

Odparł niejasno: – Umberto wie – co niezbyt mi pomogło, gdyż Umberto, jego etatowy kierowca, w dalszym ciągu cieszył się nieplanowanym urlopem. Wyjąłem mapę ze schowka na rękawiczki i rozłożyłem na fotelu pasażera obok mnie, usiłując bez powodzenia odnaleźć Mazarę i równocześnie wyprowadzić wóz z parkingu.

Droga, na której się znaleźliśmy, biegła z zachodu na wschód. Wybrałem pierwszy duży zjazd na południe, a gdy tylko opuściliśmy autostradę, zatrzymałem wóz na poboczu, aby zorientować się w położeniu. Jeszcze jeden zakręt, uznałem, i powinna być tablica: i rzeczywiście, dotarliśmy do Mazary – która okazała się zaledwie małą wioską na rozstajach dróg – z zapasem czasu, który pozwolił na krótkie wytchnienie.

Po drodze Cenci powiedział: – Alessia czytała fragment dzisiejszej gazety… to musiało być nagranie z taśmy, bo nie przerwała czytania, gdy się do niej odezwałem… ale mimo to dźwięk jej głosu…

– To na pewno była ona?

– O, tak. Zaczęła jak zwykle od wspomnienia z dzieciństwa, zgodnie z pana sugestią. To na pewno była Alessia, moja najukochańsza córeczka.

To dobrze, pomyślałem. Jak dotąd nieźle.

– On powiedział… – Cenci głośno przełknął ślinę. – Powiedział, że jeśli tym razem okup będzie wyposażony w urządzenia naprowadzające, zabije ją. Powiedział, że jeśli banknoty zostały w jakikolwiek sposób oznaczone, zabije ją. Zagroził, że jeśli jesteśmy śledzeni… nie wykonamy jego poleceń co do joty… albo coś… COKOLWIEK, pójdzie nie tak… po prostują zabije.

Pokiwałem głową. Wierzyłem w to. Druga szansa to i tak swego rodzaju cud. Na trzeci nie mieliśmy co liczyć.

– Przysięga pan… – zapytał z przejęciem – że nie znajdą niczego na banknotach?

– Przysięgam – zapewniłem.

W Mazarze Cenci natychmiast pobiegł do telefonu, lecz i tym razem zmuszony był czekać długo i w narastającym napięciu. Ja, tak jak wcześniej, siedziałem w samochodzie i czekałem cierpliwie, jakby problemy mego pracodawcy ani trochę mnie nie obchodziły, a ukradkiem przeglądałem mapę.

Wspomniany bar był w rzeczywistości małą kafejką przy stacji benzynowej, gdzie można było wypić espresso i zatankować. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali, ale raczej niewielu. Letnie słońce sprawiało, że było coraz goręcej, a ja, jak na dobrego kierowcę przystało, uruchomiłem silnik i włączyłem klimatyzację.

Wrócił z marynarką przewieszoną przez ramię i ciężko, z wyraźną ulgą osunął się na kanapę w klimatyzowanym wnętrzu samochodu.

– Casteloro – powiedział. – Czemu on to robi?

– To standardowa procedura, która ma go upewnić, że nie jesteśmy śledzeni. Z uwagi na to, co zdarzyło się ostatnim razem, musi zachować szczególną ostrożność. Być może będzie nas tak ganiał z miejsca na miejsce przez pół dnia.

– Nie zniosę tego – jęknął, ale wiedziałem, że da radę, wszak wytrzymał już całe sześć tygodni.

Odnalazłem drogę do Casteloro i pojechaliśmy: trzydzieści dwa kilometry, głównie po wąskich, prostych, odkrytych wiejskich drogach. Po obu stronach otwarte, rozległe pola. Gdyby jechał za nami jakiś samochód, byłby widoczny jak na dłoni.

– Pańska obecność mu nie przeszkadza – rzekł Cenci. – Od razu mu wyjaśniłem, że sprowadziłem swego szofera, bo cierpię na epilepsję i nie mogę sam prowadzić auta. Powiedział jedynie, abym niczego panu nie tłumaczył, tylko mówił, dokąd ma mnie pan zawieźć.

– No i dobrze – mruknąłem i pomyślałem, że na JEGO miejscu zapytałbym Alessię, czyjej ojciec faktycznie ma epilepsję, i tym samym wyzbyłbym się wszelkich wątpliwości w tej kwestii.

W Casteloro, małym, starym miasteczku z barokowym centralnym placem, na którym roiło się od gołębi, aparat telefoniczny, na który miał zadzwonić porywacz, znajdował się w kafejce; dojechaliśmy równo o czasie.

– Mamy wrócić do Mazary – rzekł potem Cenci, głosem pełnym wyczerpania.

Wyprowadziłem wóz z parkingu i zawróciliśmy tą samą drogą, którą tu dotarliśmy. Cenci rzekł: – Pytał mnie, w czym przywiozłem pieniądze. Opisałem mu pudło.

– Co on na to?

– Nic. Mamy wykonać jego polecenie albo Alessia zginie. Mówił, że zamorduje ją w straszny sposób… – Głos zaczął mu się łamać, z gardła dobył się zduszony szloch.

– Proszę posłuchać – rzekłem. – Oni wcale nie chcą jej zabić. Nie teraz, kiedy są tak blisko celu. A poza tym co niby miało znaczyć określenie „straszny sposób”? Czy powiedział coś konkretnego?

Przez chwilę spróbował stłumić w sobie szloch, po czym odparł:

– Nie.

– Chcą pana zastraszyć – zapewniłem. – Używają gróźb, aby mieć pewność, że będzie pan trzymał się z dala od carabinieri, nawet jeśli aż do tej pory pozwalał pan, by go śledzili.

– Aleja wcale na to nie pozwalałem! – zaprotestował.

– Muszą mieć pewność. Porywacze są z reguły bardzo nerwowi. Mimo to uznałem za dobry znak, że wciąż nie stronili od pogróżek, ponieważ to oznaczało, że nadal są skłonni do współpracy. To nie była jedynie okrutna zabawa w kotka i myszkę, na końcu której czekać miał trup dziewczyny, lecz wstęp do faktycznej wymiany.

Gdy wróciliśmy do Mazary na rozstajach dróg, znów musieliśmy dość długo czekać. Cenci siedział w kafejce – widziałem go przez okno – pochylał się nad nietkniętą filiżanką kawy. Wysiadłem z samochodu, przeciągnąłem się, rozprostowałem ramiona, przespacerowałem się kilka kroków, po czym wróciłem do auta i ziewnąłem. Trzy nie rzucające się w oczy samochody, podróżni tankujący benzynę i pracownik stacji, drapiący się leniwie pod pachą.

Słońce stało wysoko, żar lał się z czystego, błękitnego nieba. Stara kobieta w czerni podjechała na rowerze do skrzyżowania, skręciła w lewo i odjechała. Przejeżdżające furgonetki zostawiały za sobą smród spalin i kłęby kurzu. Pomyślałem o Lorenzo Traventim, który miał dostarczyć ostatni okup, a teraz leżał podłączony do urządzeń podtrzymujących życie.

W kafejce Cenci poderwał się nagle z miejsca i po chwili wrócił do samochodu w nie lepszym stanie niż dotychczas. Otworzyłem dla niego tylne drzwiczki, tak jak poprzednio, i pomogłem mu wsiąść.

– On… powiedział… – wziął głęboki oddech. – Powiedział, że przy drodze stąd do Casteloro jest kapliczka. Mówi, że mijaliśmy ją już dwukrotnie, ale ja jej jakoś nie zauważyłem…

Pokiwałem głową. – Widziałem ją. – Zatrzasnąłem drzwiczki.

– No to jedźmy tam – rzekł Cenci. – Kazał mi zostawić pudło z tyłu za kapliczką i odjechać.

– Dobrze – mruknąłem i odetchnąłem z ulgą. – A więc tak to sobie zaplanował.

– Ale… Alessia… – jęknął. – Zapytałem go, kiedy uwolnią Alessię, a on nie odpowiedział, tylko przerwał połączenie…

Ruszyłem wolno w kierunku Casteloro.

– Cierpliwości – rzekłem łagodnym tonem. – Będą musieli przeliczyć pieniądze, zbadać, czy nie są oznaczone. Może po ostatnim razie zostawią je przez jakiś czas w sobie tylko znanym miejscu, które będą mogli obserwować z daleka, aby upewnić się, że nie umieściliśmy przy pudle urządzenia naprowadzającego. Nie uwolnią Alessi, dopóki nie upewnią się, że są bezpieczni, a to, obawiam się, znowu oznacza czekanie. Musi pan uzbroić się w cierpliwość.

Jęknął i wziął głęboki oddech. – Aleją wypuszczą… kiedy dostaną pieniądze… uwolnią ją, prawda?

Rozpaczliwie domagał się zapewnienia z mojej strony, że tak się stanie, więc powiedziałem: – Tak. – I to stanowczo. Wierzyłem, że ją uwolnią, o ile dostaną to, czego chcą, o ile są normalni, jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego i jeśli Alessia nie widziała ich twarzy.

Jakieś piętnaście kilometrów od skrzyżowania przy polu kukurydzy stała prosta kamienna kapliczka, mająca jakieś półtora metra wysokości i niecały metr szerokości, z mocno naruszoną przez pogodę figurką Madonny w wąskiej niszy w ceglanym murze. Deszcz zmył niemal do cna resztki koloru z Jej niebieskiego płaszcza, a ząb czasu lub może wandale utrącili Matce Bożej czubek nosa, ale na ziemi przy kapliczce wciąż leżały pęki zwiędłych kwiatów, a u stóp Madonny ktoś zostawił także słodycze.

12
{"b":"107669","o":1}