Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Myślę, że tylko wojsko maje na stanie.

Skinąłem głową. – Pan też podlega pod formację wojskową.

– Takie granaty mają jednostki specjalne. My nie. – Zamyślił się. – A czy dzieci nie ucierpiałyby wskutek silnego huku?

Nie wiedziałem. I zdałem sobie sprawę, że pomysł z zastosowaniem granatów hukowych w jednej chwili przestał mu się podobać.

– Zaczekamy – powiedział. – Porywacze nie będą tam przecież przesiadywać w nieskończoność. Prędzej czy później muszą wyjść z tego mieszkania.

Cenci patrzył z ponurą miną na duże kartonowe pudło stojące na biurku w jego gabinecie. Na ściance pudła widniała czerwona naklejka z białymi literami układającymi się w napis PRZENOSIĆ OSTROŻNIE, ale jego zawartość przetrwałaby zrzut nawet z większej wysokości. Miejsce owego potencjalnego „zrzutu” mieli wskazać porywacze.

– Półtora miliarda lirów – powiedział. – Banki załatwiły dostawę takiej sumy aż z Mediolanu. Pieniądze przewieziono pod silną strażą wprost do mego biura.

– W tym pudle? – spytałem zaskoczony.

– Nie. Chcieli odzyskać walizki… a to pudło było akurat na miejscu. – W jego głosie pobrzmiewało śmiertelne znużenie. – Reszta zostanie dostarczona jutro. Zareagowali szybko i z wielką wyrozumiałością, ale nawiązka, jakiej zażądali, poważnie uszczupli moje zasoby.

Wykonałem delikatny współczujący gest, gdyż wszelkie słowa były w tej sytuacji nie na miejscu. Następnie przebrałem się w uniform szofera, zaniosłem pudło do samochodu, wstawiłem je do bagażnika i odwiozłem Cenciego do domu.

Zjedliśmy późną kolację w rezydencji, choć dania pozostały, nie po raz pierwszy zresztą, nie dojedzone z uwagi na nerwowe wydarzenia minionego dnia. Cenci, tak jak poprzednio, odsunął swój talerz z odrazą, a ja znów zacząłem zastanawiać się, czy to, że jestem szczupły, nie wynika z faktu, że w obliczu ludzkiego cierpienia nie mogę jakoś niczego przełknąć. Na moją sugestię, że może nie powinienem mieszkać z nimi jak członek rodziny, Cenci odpowiadał żarliwymi zaprzeczeniami. Twierdził, że potrzebuje towarzystwa, w przeciwnym razie postrada zmysły. Mogłem mieszkać tu tak długo, jak to było konieczne. Lubił moje towarzystwo.

Ale nie tego wieczoru, miałem tego pełną świadomość. Zaniosłem kartonowe pudło do mojego pokoju, zaciągnąłem zasłony i rozpocząłem żmudną czynność polegającą na sfotografowaniu wszystkich banknotów, umieszczanych po cztery na raz pod taflą nierefleksyjnego szkła. Nawet dysponując aparatem na trójnogu, sporym zapasem filmów, zdalnym wyzwalaczem i automatycznym przesuwem taśmy, musiałem zmagać się z tym całe wieki. Nie lubiłem zostawiać takich zadań bankom lub policji, ale choć miałem w tym niejaką wprawę, byłem w stanie sfotografować nie więcej niż tysiąc pięćset banknotów na godzinę. Przy dużych okupach sprawiało to, że nocami nawiedzały mnie koszmary, w których musiałem przekładać wielkie stosy banknotów. Zgodnie z zasadami Liberty Market, nie wywołane filmy przesyłano pocztą kurierską do biura w Londynie, gdzie były wywoływane i gdzie wykonywano z nich zdjęcia w podziemnym atelier. Następnie numery banknotów wprowadzano do komputera i sortowano w kolejności od najniższych do najwyższych, oznaczano nominały i drukowano ich listy. Później listy te, także przez kurierów, docierały do doradcy terenowego, który już po zwolnieniu ofiary przekazywał je policji, by dostarczono je do wszystkich placówek bankowych w całym kraju z zapewnieniem, że każdy z kasjerów, który wychwyci choćby jeden z banknotów należących do wypłaconego okupu, zostanie sowicie nagrodzony. Taki układ wydawał się dla nas najlepszy, głównie dlatego, że sfotografowanie nie pozostawiało śladu na banknotach. Problem z fizycznym oznaczaniem pieniędzy polegał na tym, że skoro banki mogły je wykryć, to mogli to zrobić także porywacze. Banki nie miały monopolu na skanery fluorescencyjne. Liczniki geigera wykrywające radioaktywne mikroślady także nie były trudno dostępne. Miniperforacje mogły zostać zauważone w dziennym świetle przez każdego, kto miał dobry wzrok, a dodatkowe linie i oznaczenia nietrudno było wypatrzyć przez szkło powiększające. Banki, głównie z uwagi na czynnik, jakim jest czas, musiały być w stanie z łatwością wychwytywać podejrzane banknoty, a zatem niewidzialne chemiczne barwniki nie wchodziły w grę. Porywacze, znacznie bardziej dokładni, staranni, powodowani paranoicznym wręcz strachem, mieli zwyczaj sprawdzać wszystko z iście obsesyjnym oddaniem.

Porywacze, którzy znajdowali na banknotach znaczniki, stawali się zabójczo niebezpieczni. Dlatego w Liberty Market nakładaliśmy oznaczenia tak skomplikowane i trudne do wypatrzenia, że niekiedy nawet sami nie byliśmy ich w stanie odnaleźć, a co dopiero mówić o wychwytywaniu ich przez banki. Składały się z przezroczystych mikropunktów (odpowiadających wielkością punktom, na które były nakładane), które po zdjęciu i włożeniu pod mikroskop ukazywały czarne logo LM, a które, oglądane przez zwykłą lupę, były całkowicie czarne. Wykorzystywano je wyłącznie przy większych nominałach oraz jako zabezpieczenie dodatkowe, na wypadek gdyby ktoś próbował podawać w wątpliwość numery sfotografowanych banknotów. Póki co, jak dotąd nie musieliśmy ujawniać istnienia tego rodzaju zabezpieczenia i chcieliśmy, aby ten stan nie uległ zmianie.

Przed świtem ledwie trzymałem się na nogach, a miałem sfotografowaną zaledwie połowę banknotów – banki nieco zbyt dosłownie potraktowały instrukcję o „niskich nominałach”. Zamknąwszy wszystkie pieniądze w pawlaczu w garderobie, wziąłem prysznic i pomyślałem, że warto by się przespać, ale po śniadaniu jak zwykle musiałem odwieźć Cenciego do biura. Mogłem funkcjonować trzy noce bez zmrużenia oka. Potem organizm odmawiał mi posłuszeństwa.

– Jeśli porywacze skontaktują się z panem – rzekłem po drodze – może im pan powiedzieć, że nie umie prowadzić. Niech pan skłamie, że musi pan mieć kierowcę. Powodem tego może być… dajmy na to… choroba serca… coś w tym rodzaju. Dzięki temu w razie potrzeby zawsze będzie mógł pan liczyć na moją pomoc.

Na tylnym siedzeniu panowała cisza i napięcie tak silne, że w pierwszej chwili nie usłyszałem, co powiedział, ale w końcu powtórzył:

– A zatem nie wie pan.

– O czym?

– Dlaczego mam własnego kierowcę.

– Przywilej zamożnych i takie tam – odrzekłem.

– Nie mam prawa jazdy.

Widziałem go jeżdżącego dżipem po prywatnych drogach na terenie posiadłości, choć faktycznie muszę przyznać, iż robił to bez większego zapału.

Po chwili rzekł: – Nie zdecydowałem się na wyrobienie prawa jazdy, ponieważ cierpię na epilepsję. Ta przypadłość towarzyszy mi niemal od urodzenia. Naturalnie radzę z nią sobie dzięki pigułkom, ale wolę nie prowadzić samochodu po drogach publicznych.

– Przepraszam – powiedziałem.

– Nic się nie stało, proszę o tym zapomnieć. Ja zapomniałem. To jedynie drobna niedogodność. – Sprawiał wrażenie, jakby ten temat go nużył, ja zaś stwierdziłem, że potraktowanie tego rodzaju zaburzenia neurologicznego jako zwyczajnej dokuczliwej dolegliwości było zbliżone do sposobu, w jaki prowadził interesy – działania rutynowe wykonywał szybko i w pierwszej kolejności, wszelkie plany zaś snuł powoli, z ogromnym namysłem. Gdy zbierałem informacje na jego temat, dowiedziałem się, że ostatnio podjął kilka decyzji, na których jego interesy znacznie ucierpiały.

Kiedy dotarliśmy do przedmieścia Bolonii, powiedział: – Jutro rano o ósmej mam być przy aparacie telefonicznym w tej przydrożnej restauracji co ostatnio. Mam zabrać ze sobą pieniądze. I czekać na niego… a raczej na instrukcje od niego. Będzie wściekły, jeśli przyjadę tam z kierowcą.

– Proszę mu to wyjaśnić. Będzie wiedział, że zawsze ma pan szofera. Niech pan mu powie dlaczego.

– Nie mogę ryzykować. – Głos mu drżał.

– Signor Cenci, jemu zależy na pieniądzach. Niech pan go przekona, że nie może pan sam prowadzić auta. Że to nie byłoby dla pana bezpieczne. Ostatnią rzeczą, jakiej by sobie życzył, to aby rozbił się pan wraz z okupem na jakiejś latarni.

10
{"b":"107669","o":1}