Trójka podróżników zapuszczała się coraz bardziej w głąb wyspy.
– Jeszcze trochę i możecie spuścić na wodę “Ocean II” – odezwała się znowu Gela. – Niedługo nadlecą tu nasze helikoptery, który będą nam towarzyszyły. Ale nie weźcie ich za muchy, zresztą tych już raczej nie ma. Wytępiliśmy je chyba skutecznie. Dlatego też nie obawiamy się już tak bardzo ptaków, które musiały przestawić się na inne pożywienie. Wiecie przecież, jak bardzo jesteśmy zależni od naszych samolotów, bez nich bylibyśmy strasznie nieporadni.
– Przejdźmy jeszcze kawałek – powiedział Fontaine, kiedy Hal chciał już zdjąć skrzynkę.
Łatwo mu mówić, pomyślał Hal, w końcu to nie on ją dźwiga.
Tuż za pobliską grupą krzaków zaczynały się ruiny. Tutaj również teren przypominał raczej twierdzę.
Kolczasty drut, który niegdyś wieńczył tu mury, był już od dawna skruszały. Widocznie nie wykonano go z tego samego trwałego materiału, co ogrodzenie. tym, że kiedyś istniał, pozwalały jedynie przypuszczać brunatne ślady na przeżartym, pokrytym algami betonie.
W wielu miejscach natykali się na szerokie wyłomy w murach. Za nimi widniały ruiny niskich domków, z których wnętrz wystawały korony wspaniale rozwiniętych, bo osłoniętych tu od wiatru krzewów drzew. Za tym dosyć rozległym kompleksem błyszczało coś jasnego.
Z tego właśnie kierunku rozległo się brzęczenie, które nagle zabrzmiało wokół nich. Odgłos wydał się Halowi i Djamili znajomy.
– Są już twoi ludzie – poinformował Gelę.
– To dobrze – szepnęła. – Jestem naprawdę podniecona! Żałuję prawie, że obiecałam towarzyszyć wam przez najbliższy czas.
– Coś podobnego! – udał oburzenie Hal.
– Chyba to, rozumiesz, prawda? – zapytała.
– Oczywiście. Zresztą mamy czas, tak że możesz wziąć sobie trochę urlopu. Musicie nam tylko powiedzieć, gdzie możemy się zatrzymać, nie stwarzając dla was niebezpieczeństwa.
– Poczekaj, nasi coś nadają – przerwała mu Gela. Po chwili powiedziała: – To dla was. Kilka metrów dalej zobaczycie otwartą przestrzeń. Tam zostawcie “Ocean” i poczekajcie na wiadomość ode mnie. Możecie poruszać się bez obawy. Nikt z naszych nie znajduje się poza zadaszeniem.
Hal przekazał instrukcję Geli, Djamili i profesorowi. Fontaine mruknął coś pod nosem, ale skinął na znak zgody głową.
Tymczasem doszli do niemal całkowicie wolnego od rumowiska miejsca, skąd roztaczał się widok na szczytowy front pokaźnych szklarni.
Hal postawił skrzynkę ostrożnie na ziemi, obracając ją stroną wejściową ku szklarniom, po czym otworzył klapę. I oto znajdujący się wewnątrz “Ocean II” ruszył do przodu gwałtownie, nawet jak na pojęcie makrosów.
Poprzedzały go trzy helikoptery wysłane jako eskorta. Pozostałe cztery lub pięć wzbiły się już nad ziemię.
“Ocean II” lawirował zręcznie po nagich miejscach nierównej ziemi, prześlizgiwał się między liśćmi ostu, zdążał najkrótszą drogą do następnego nie porosłego odcinka, zahamował ostro, kiedy drogę przebiegła mu jaszczurka, po czym wjechał do najbliższej szklarni. Helikoptery wzleciały wyżej, a po chwili spuściły się do wystającego ucha, pełniącego najwidoczniej rolę wywietrznika.
– Uff! – jęknął Fontaine. – Odpocznijmy. – To mówiąc przetarł sobie czoło chusteczką odświeżającą.
Pozostałym było również gorąco, ale w tym podnieceniu nie zdawali sobie nawet z – tego sprawy. Twarz Djamili błyszczała od potu. Kiedy nie było wiatru, bliskość równika dawała się we znaki.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo – profesor, płonąc z niecierpliwości, kontynuował swój monolog. – Ale i tak nie posiadamy uprawnień do prowadzenia rozmów! Wezwijmy Gwena – zaproponował, zwracając się do Hala.
– Przecież Gela wie, że nie jesteśmy kompetentni – odparła Djamila. – Jakoś to będzie! A z Gwenem możemy porozmawiać.
Profesor połączył się z nim. Wspólnie doszli do przekonania, że mimo najlepszych chęci maluchów upłynie i tak sporo czasu, może nawet kilka dni, zanim dojdzie do oficjalnych rozmów. Gdyby jednak sprawę przyśpieszono, można było powiadomić szybko sekretarkę generalną, która w takim wypadku przeprowadziłaby oczywiście wszystkie rozmowy. Tak ustaliła z Gwenem.
Zresztą Gela, która razem z Karlem miała utrzymywać z nimi łączność, zarezerwowała dla siebie trochę czasu. Ostatecznie nie widziała się ze swoimi bliskimi od kilku lat.
Na katamaranie zaroiło się od ciekawskich. Chcieli przynajmniej być jak najbliżej ekranów. Czas wykorzystano na przygotowania. Lądowanie musiało odbyć się na szczytowej platformie schodów, bez narażania na niebezpieczeństwo samolotu lub szklarni. Pilotowania podjęła się Djamila.
Profesor i Hal podeszli do szklarni. Nie mogli przeboleć faktu, że tak blisko celu są zmuszeni do bezczynności.
Pierwsze wrażenie, jakie odnieśli na widok szklarni, potwierdziło w pełni obawy maluchów: nie przetrzymaliby kolejnej burzy.
Trudno było ocenić teraz stan dachu, ale ramy szczytowe i krokwie były całkowicie przegniłe. Szyby były jednak z małymi wyjątkami całe.
Jedno nie ulegało wątpliwości: gdyby obiekt nie był tak osłonięty, jakby w martwym zakątku raf, za murami i gęstymi zaroślami, katastrofa nastąpiłaby już dawno. A maluchy – i to właśnie przejmowało grozą obydwu mężczyzn – nie byli nawet w stanie ani rozpoznać niebezpieczeństwa, ani mu zaradzić.
Hal uświadomił sobie, że pod tymi dachami, które pierwszy silny wiatr zerwałby w jednej chwili, żyje ponad dwieście tysięcy ludzi. Połowa z nich nie przeżyłaby takiego kataklizmu. Ile ofiar spowodowałyby same odłamki szkła! Teraz, kiedy niebezpieczeństwo było znane, ale nie można było mu zapobiec, pozostawało tylko jedno wyjście: ewakuacja.
– No dobrze – zauważył Fontaine, który widocznie rozmyślał nad tym samym. – Jedna taka krokiew to dla nich wysokość naszych dziesięciu wieżowców ustawionych jeden na drugim. Trzeba najpierw opanować technologię! Wydaje mi się, że nie dadzą sobie rady.
– Wtedy pozostanie ewakuacja – upierał się Hal przy swoim wniosku. – W przeciwnym razie nie można za nic ręczyć.
Profesor wzruszył ramionami.
– Dla mnie istotna jest rozbieżność między ich wielkością a prędkościami, jakie osiągają. Swoimi helikopterami potrafią w ciągu kilku minut przelecieć nad obszarem, który zamieszkuje sto tysięcy ludzi. Wydaje mi się, że tylko dzięki temu udało im się przekroczyć ocean. – Po tym spostrzeżeniu profesor sięgnął do kieszeni po kolejne ciasteczko.
Po raz pierwszy Hal zauważył, że składają się one z białej masy, która, sądząc po zjadanych przez profesora ilościach, rozpływała się chyba bardzo szybko w ustach. Od dalszych rozważań został nagle uwolniony.
Brzęcząc, nadleciał minihelikopter Geli. Natychmiast wznowiono łączność radiową. Gela podnieconym głosem mówiła:
Nasz rząd prosi o krótkie spotkanie jutro o dziesiątej waszego czasu. Jednocześnie chcielibyśmy prosić o wykorzystanie w tym celu waszej techniki. Wybierzcie miejsce spotkania. Niestety, ze względów bezpieczeństwa nie może się ono odbyć pod naszym zadaszeniem.
– Ach – westchnął rozczarowany profesor, kiedy Hal przekazał mu słowa Geli. – Zapytaj ją o transoptery.
Hal powtórzył to pytanie.
– Ależ oczywiście – odparła Gela. – Możecie zainstalować transoptery i nawet wchodzić tam po kolei, ale po odpowiednim przygotowaniu.
Profesor skinął głową. Obliczał coś w myślach, po czym odparł:
– Rozmiar buta czterdzieści dwa to około dwudziestu tysięcy milimetrów kwadratowych. Na każdym z nich mógłby znajdować się jeden mikroczłowiek, nie mówiąc już o innych istotach i rzeczach. W porównaniu z tym nawet ruch wielkomiejski u nas może wydać się niczym. A więc bardzo mi przykro, ale ja tam nie wejdą.
Hal skinął głową na znak zgody. Jemu również te wszystkie przygotowania wydały się zbyt skomplikowane.
Gela wzbiła się wyżej i zawołała po chwili:
– Wasi ludzie już są!
Pierwszy przedarł się przez zarośla, niczym słoń, Gwen. Za nim biegły spocone Ewa i Res, taszcząc części przyrządów. Z tyłu nadbiegło jeszcze dwóch techników z resztą aparatury.