Wszystkie swoje rzeczy spakowali do dużych worków z folii, po czym ułożyli je pod plandeką, którą przymocowali do ziemi dużymi metalowymi bolcami.
Ściemniło się gwałtownie. Nagle zaczęło szumieć. Hen w górze, na tle szarego nieba pokrytego ruchomymi strzępami chmur, wierzchołki drzew kołysały się, zataczając rozległe kręgi. Ciemne liście o niespotykanych rozmiarach przelatywały nad ludźmi, grożąc zwaleniem z nóg. Za każdym razem, kiedy przesuwały się tuż nad płytkim zagłębieniem, robiło się na moment ciemno jak w grobie. Troje rozbitków skryło głowy.
Inicjatywę podjął Chris.
– Musimy się stąd wydostać, ten dół może zamienić się w jezioro! – Wczołgał się pod plandekę i coś wyciągnął: – Trzymajcie tę linę! – Rzucił ją Carol, która naśladując go, owinęła się nią wokół talii. Ennil chwycił pospiesznie za drugi koniec, przywiązał się mocno.
O potrzebie tego zabiegu przekonali się wkrótce, kiedy nie mogąc jeszcze złapać tchu, wdrapali się na krawędź dołu. Chris, który pierwszy stanął na górze, został przewrócony przez podmuch wiatru. Z największym wysiłkiem zdołali utrzymać się na nogach.
Obawa Chrisa przed wędrującymi głazami okazała się bezpodstawna: głazów już nie było. Najwidoczniej porwała je ze sobą szalejąca wichura.
Opierali się burzy, jak mogli, starając się wykorzystać każdą najmniejszą wypukłość terenu jako osłonę.
Chris myślał z trwogą o helikopterze i o Geli. Poczuł, że się o nią boi. Przypomniał sobie teraz, że na skraju pniaka dostrzegł duże otwory czy też jaskinie, wygryzione przez zwierzęta.
Kiedy pierwsze kule deszczu uderzyły o ziemię, znajdowali się już przy owych jaskiniach. Z trudem dotarli do miejsca, w którym kora była odłupana, a wtedy ich oczom ukazała się otchłań o dziwacznych ścianach. Tuż przy krawędzi gigantyczny tunel na kształt szybu schodził w dół, i na głębokości około dwunastu stóp skręcał, tworząc coś w rodzaju sztolni.
– To tu – dyszał Chris. – Schodzimy tędy. Opierając się atakom wiatru, stali nad krawędzią szybu. Olbrzymie kule deszczu zaczęły padać przerażająco blisko. Chris uwolnił się od liny i skoczył na dół.
– Pośpieszcie się! – krzyknął.
Prąd powietrza, który wtargnął z zewnątrz przez szparę w ścianie szybu, zakręcił Carol w koło. Przewróciła się na wznak, chciała się podnieść, gdy nagle ściemniło się. Krawędź szybu zniknęła, a z góry spłynęła powoli elastyczna, wygięta silnie ku dołowi ściana wody.
Carol leżała jak sparaliżowana, niezdolna na razie do żadnego ruchu. Tuż nad nią niby lustro zawisło odbijające każdy obraz sklepienie. Przez chwilę ujrzała swoje wykrzywione odbicie, upiorne w mroku.
Raptem ktoś chwycił ją pod pachy i niemal boleśnie szarpnął, wciągając do sztolni. Tu było jeszcze ciemniej. Jedynie krawędź wylotu sztolni rysowała się szarą plamą. Nad sobą Carol dostrzegła jasną czuprynę Chrisa.
– To się mogło źle skończyć – przerwał milczenie Ennil.
Carol skinęła głową. Coś dławiło ją w gardle. Potem poczuła, że odrętwienie z wolna ją opuszcza.
Chris włączył latarkę, jedyną, jaką mieli, i oświetlił wejście. Woda wpływała już łukiem do sztolni.
– Musimy wejść głębiej! – zawołał Chris, myśląc z przerażeniem o tym, co by się stało, gdyby zwierz, który wygryzł tę sztolnię, zaczaił się na nich w głębi.
Nagle rozległ się jakiś śpiewny dźwięk, po czym nastąpiło uderzenie. Elastyczna powłoka na powierzchni wody pękła, a ciecz momentalnie została wessana przez porowate kanały pniaka.
Chris odetchnął z widoczną ulgą.
– Najgorsze mamy już chyba za sobą – powiedział. – Dopóki woda wsiąka w podłoże, nic nam nie grozi. Gorzej będzie, kiedy nasączy się nią cały pniak. Ale przy tej masie drewna… – Usiadł na występie ściany, zapraszając gestem Carol i Charles'a, aby poszli w jego ślady. Potem dodał: – Trzeba oszczędzać – i zgasił lampę.
Carol przysunęła się do niego. Czuł drżenie jej ciała. Może z zimna, a może ze strachu…
I teraz, w tej głuchej ciemności, w warunkach przymusowego bezruchu, Chrisa znów opanowały natrętne myśli. Gela i Karl są gdzieś tam zamknięci w kabinie, od której większa była każda z tych kuł deszczu. Wątpliwe było, czy zdołają wytrzymać napór wody. Jeżeli nie zdążyli schronić się w porę przed burzą i spadli na ziemię?
Chris zdawał sobie sprawę, że upadek helikoptera na ziemię podczas burzy, która z pewnością gnała go przed sobą raczej horyzontalnie niż pionowo, nie musi skończyć się tragicznie. Dlatego też nie obawiał się o życie przyjaciół. Troską napełniała go przyszłość.
W jaki sposób mieli się odnaleźć w tym świecie bezdroży i gigantów? Jak unikać nieznanych i jakże licznych niebezpieczeństw? Każde z nich zagrażało życiu!
Na moment wrócił myślą do poprzedniego dnia, do kąpieli z Gelą. Znowu widział jej delikatne ciało. Przypuszczał, że nawet jeżeli tamci uratowali się, helikopter z pewnością nie przetrzymał upadku. A może?
W równym stopniu dręczyła go własna bezsilność. Nie mógł nic zrobić dla ratowania swoich towarzyszy. Poszukiwania nie miałyby sensu. Zresztą wiedział doskonale, że przy tak nikłych szansach powodzenia nie wolno mu wyruszać na poszukiwania. Oparł się wygodniej o ścianę. A więc, pomyślał, krótkie, radosne pożegnanie i jej nieznaczne kiwnięcie dłonią zza okna helikoptera mogły pozostać już na zawsze ostatnim wspomnieniem o Geli… Może już jej nigdy nie zobaczę…
Czuł ogarniające go zwątpienie i wyrzuty sumienia. W gardle coś go dławiło. Zacisnął zęby i po kilku chwilach zdołał się opanować. Wdzięczny był panującym wokół ciemnościom.
Tego tylko brakowało, żeby obok bojaźliwej Carol i zrzędzącego Charles'a w grupie znalazł się jeszcze zrozpaczony kierownik.
Nieoczekiwanie przejaśniało, jednocześnie poczuli chłodny powiew od strony wylotu. Woda na dnie szybu wsiąkła już w podłoże.
Chris otrząsnął się ze swych rozmyślań. Ostrożnie podszedł do szybu i spojrzał w górę. Przez prawie idealnie okrągły otwór dostrzegł skrawek nieco przejaśnionego nieba.
Pomyślał jeszcze, że nie powinien był pozwalać na wymontowanie z helikoptera dużej radiostacji. Nawet gdyby uległa uszkodzeniu w wyniku katastrofy, Karl mógłby ją może naprawić. Chris wiedział, że będzie musiał odpowiadać za swoje niedopatrzenia. Krzyknął do towarzyszy:
– Rozejrzę się trochę – po czym ujął linę i zaczął wspinać się po stromej, ale obfitującej w liczne występy i zagłębienia ścianie.
VI
Karl od razu wiedział, że środki, jakimi dysponowali, były niewystarczające, żeby przygotować maszynę do lotu i naprawić podręczną radiostację. Nie tylko dlatego, że obydwa śmigła, pogięte i wyrwane z łożysk, zwisały po bokach, ale na dodatek helikopter leżał uwięziony w plątaninie najprzeróżniejszych źdźbeł, szczątków liści i grud ziemi. Wokoło wznosiły się olbrzymie łodygi i podłużne, podobne do desek liście gigantycznej trawy. Poprzez szczeliny widać było gałęzie drzew.
Sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie odebrała Geli otuchy. Sama nie wiedziała dlaczego. Może zdawała sobie sprawę, że musi podtrzymać na duchu Karla, zazwyczaj tak dziarskiego, a teraz małomównego i jakby przybitego.
Pomyślała o Chrisie, o ich zadaniu i – ku własnemu zdziwieniu – dopiero na końcu o Haroldzie. Harold przypomniał jej się zresztą tylko jako pewnego rodzaju przestroga przed losem, jakiego chciała uniknąć.
Nazajutrz po awarii, z samego rana, Gela wdrapała się na wysokie, wysmukłe źdźbło trawy, znacznie przerastającej sąsiednie rośliny. Wierzchołek, który składał się z niezliczonej liczby skupionych kiosków, chwiał się na wietrze.
Widoczność nie była najlepsza. W pobliżu rosły takie same źdźbła, które kołysząc się na wszystkie strony zasłaniały widok. W oddali Gela dostrzegła olbrzymie drzewa i – tu jej serce zabiło mocniej – pniaki. Czyżby jeden z nich?… A jeżeli tak, to który?
Wiedziała, że marsz choćby do najbliższego – odległość oceniała w przybliżeniu na trzy mile – mógłby potrwać kilka dni, biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu. Na wszelki wypadek Gela zapamiętała sobie kierunek, a dopiero potem, nieco rozczarowana, opuściła się na ziemię.