Czekali jeszcze trochę. Potem Gela wypowiedziała na głos myśli wszystkich obecnych:
– Nic z tego! – Odwróciła się i ruszyła z powrotem. Część załogi przyłączyła się do niej, reszta stała niezdecydowana.
– Obserwuj dalej! – zawołał Chris do dyspozytora. – Melduj o każdej zmianie. Poczekamy pół godziny, a potem wystartujemy jeszcze raz, ale trzema helikopterami. – Wyznaczył jeszcze trzy załogi i odszedł. Nieliczni, ci najbardziej wytrwali, zostali obserwując polanę.
Po kilku minutach znowu zauważyli jakiś ruch. Chris pobiegł na wieżę. Już wkrótce stało się jasne, że próba nawiązania kontaktu nie powiodła się, mimo niezwykle korzystnych warunków. Makrosi zmienili swój kształt i kolor, a to oznaczało tylko jedno: ubierali się, a więc chcieli odejść. Po chwili wstali.
Wyglądało to tak, jakby pod drzewem poruszały się dwa olbrzymie kłęby grubych, potarganych włosów. Wkrótce obydwie głowy zbliżyły się do drzewa na tyle, że zniknęły z pola widzenia.
Na twarzach obserwatorów błyszczała jeszcze nadzieja. Potem Chris odszedł. Opuścili również swe miejsca na skraju płaskowyżu ci najbardziej wytrwali.
Kiedy Chris położył dłoń na klamce, znieruchomiał. Całe ich pomieszczenie wyraźnie zadygotało, ale nie tak, jak podczas wichury, zresztą pogoda była niemal bezwietrzna.
– Alarm! – zawołał. W dwóch susach znalazł się przy emiterze wizyjnym. – Uwaga, kryć się! Wszyscy opuszczają pomieszczenia! Nie zidentyfikowane niebezpieczeństwo!
Pośpiesznie zeszli z wieży. Zgodnie z instrukcją obowiązującą w razie alarmu, każdy z nich miał schronić się teraz w odpowiedniej jaskini na skraju płaskowyżu.
Po drodze spotkał Karla i Gelę. Odniósł wrażenie, że Gela czekała na niego, i przez chwilę poczuł się szczęśliwy. Ostatni odcinek drogi przebiegli wspólnie.
– Chris, jak myślisz – Gela wykrzykiwała poszczególne słowa w rytm oddechu – czy to możliwe, że się nam uda?
Wstrząsy przybrały na sile, utrudniając poruszanie się. Chris nie odpowiedział. Zwolnił kroku i obejrzał się. W oddali stały helikoptery. Powinniśmy byli zabezpieczyć przynajmniej jeden, pomyślał.
Gela pozostała w tyle, czekając na niego. Chwycił ją za rękę.
– Niedługo dowiemy się czegoś więcej, chodź!
Dotarli właśnie do schronu, kiedy niebo pociemniało. Nie było sensu trzymać teraz całej grupy w jaskini, jak nakazywał regulamin. Stanęli więc przy wyjściu, spoglądając w górę.
W odległości około tysiąca stóp widniała nad równiną, oświetlona od tyłu promieniami słońca, potężna kula. Źrenice dwojga olbrzymich oczu poruszały się, obejmując swym zasięgiem cały plac.
Stojący przed jaskinią mimo woli cofnęli się, kryjąc się w jej wnętrzu.
Chris, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co robi, ścisnął rękę Geli. Przysunęła się do niego bliżej.
– Nareszcie – wykrztusił Chris.
Głowa nagle zniknęła. Kolejne wstrząsy zaniepokoiły wszystkich.
– Co teraz? – Takie i podobne pytania rozlegały się dokoła. Spoglądali po sobie bezradnie.
– Poczekajmy – zawołał Chris, wymachując ręką, aby zwrócić na siebie uwagę. – Poczekajmy – powtórzył:
– Charles, przygotuj kamerę filmową. Karl, spróbuj sprowadzić tu pod schron helikopter, ale uważaj na siebie.
Czekanie stawało się nieznośne. Ennil upierał się, żeby podjąć na nowo obserwacje z wieży. Chris nie zgodził się na to.
– Co ty byś zrobił na ich miejscu? – zapytał. – Oni zetknęli się z nami po raz pierwszy, muszą najpierw otrząsnąć się z zaskoczenia i coś postanowić. A jak myślisz, ile my byśmy potrzebowali na to czasu? No, widzisz!
Przed nimi wystartował helikopter. Właśnie wylądował przed schronem, a Nilpach wyskoczył z niego, meldując:
– Wziąłem pierwszy lepszy, który… – kiedy nastąpiły nowe wstrząsy.
– Nadchodzą – ostrzegł Chris. Nie wiedział, co się stanie. Przez chwilę przypomniał sobie Tocsa.
Czy istnieje jakieś niebezpieczeństwo? Wystarczy lekkie przyciśnięcie palcem, a zginie cała załoga, nawet jeżeli będzie to przypadek…
Ale teraz oni już wiedzą o naszym istnieniu! Chris poczuł narastający w nim niepokój. Nie polecił jednak innym wejść do schronu. Sam stał tuż przy wejściu starając się objąć wzrokiem cały płaskowyż.
Nagle zdrętwiał z przerażenia. Znowu pojawiła się w górze para oczu patrzących na plac, lekko zbieżnych, jak u Geli. i
Kiedy Chris uświadomił sobie, że wzrok makrosa skoncentrował się na czymś określonym, Gela krzyknęła. Odwrócił się błyskawicznie. Do schronu zbliżała się różowa ściana o wysokości co najmniej sześćdziesięciu stóp, lśniąca i – jak się wydawało – mocna. Zatrzymała się przy helikopterze, objęła go do połowy od tyłu i znieruchomiała. W następnej chwili kolor się zmienił, to coś przypominające ścianę stało się bardziej białe.
Gela szturchnęła Chrisa lekko w żebra. Podsunęła mu pod oczy prawą dłoń i z całej siły ścisnęła końce kciuka i palca wskazującego.
– Widzisz, jak się zmienia kolor! – szepnęła. Pojął od razu i pokiwał głową.
Helikopter został ostrożnie uniesiony na wysokość około trzydziestu metrów, potem poddany gwałtownym obrotom i szarpnięciom. Wreszcie powrócił na swoje miejsce. Kolor kciuka makrosa nie zmienił się jednak ponownie na różowy; widocznie makros nadal ściskał mocno śmigłowiec między palcami.
– Gdyby ktoś z nas siedział tam w środku, mógłby jeszcze wyjść – powiedziała Gela jakby do siebie samej. Wydawało się, że jej słowa rozładowały napięcie, które zawisło nad nimi jak pole siłowe. Zaczęto snuć przypuszczenia, wymieniać poglądy.
Raptem paznokieć i helikopter zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Kiedy Chris wspiął się na płaskowyż, zdołał jeszcze dojrzeć duży, splątany kłąb znikający za krawędzią równiny.
– Zabrał helikopter, jako dowód dla innych, rozumiecie? – Chris promieniał ze szczęścia. W porywie radości przycisnął do siebie Gelę.
– Chris! – Jej okrzyk wyrażał zadowolenie, wyrzut i zakłopotanie jednocześnie.
– Te nic, Gela! – zawołał. – Teraz wszystko się zmieni.
Uwolnił ją z uścisku, spojrzał na rozradowane twarze towarzyszy i spoważniał.
– Przyjaciele, oto moje polecenia: Do jutra, do dziewiątej rano, ewakuujemy bazę. Weźmiemy ze sobą tyle, ile zdołamy. A teraz, Charles, żadnych dyskusji, do maszyn, damy im eskortę honorową.
Załogi w radosnym nastroju rozbiegły się do swych maszyn, przygotowując się do startu.
Chris i Gela pobiegli na wieżę. Na ich oczach helikoptery jeden za drugim znikały w dole za krawędzią, płaskowyżu.
Stali tak, dopóki wszystkie maszyny nie powróciły.
XII
Samolot pędził na sygnale i włączonym świetle alarmowym. W ciągu pół godziny dotarli do polany.
Trawa była świeża, nikt jednak nie zwracał uwagi ani na nią, ani na wonne, orzeźwiające powietrze.
Profesor Fontaine i Gwen obstawali przy przeprowadzeniu wizji lokalnej. Na szczęście nie zażądali, żeby Hal i Djamila się rozebrali, na to było zresztą za chłodno.
Profesor wykazywał nieprawdopodobny wprost zapał. Dopiero teraz Hal zwrócił uwagę na jego figurę: był niski i krągły.
Fontaine mierzył odległość do drzewa, dotykał słówkiem piersi Djamili, mówiąc przy tym “pardon”. Hal musiał biec wokół rozłożonego koca, demonstrując w ten sposób tor lotu helikoptera. Przez cały ten czas profesor jadł z niewzruszonym spokojem jakieś okrągłe ciasteczka, które wyciągał z kieszeni spodni. Gwen zachowywał się bardziej powściągliwie. Spoglądał na platformę przekrzywiając trochę głowę, bo w nocy spuchła mu prawa powieka.
Wreszcie profesor zakończył oględziny na ziemi i polecił Halowi wejść na brzozę. Oczywiście ja, pomyślał Hal. Ale tym razem mógł posłużyć się słupołazami, które ułatwiały zadanie.
Baza wyglądała na opuszczoną, w każdym razie na placu nie było ani jednego helikoptera. Nie było też śladu życia w czworokątnych bryłach, które Hal uznał za budynki.
Przekazał na dół swoje spostrzeżenia. Po krótkim namyśle Gwen zawołał: