Nadszedł wreszcie dzień piętnasty marca, wielki dzień dla Ennila. Oprócz dyżurnego radiotelegrafisty i dyspozytora zgromadzili się wszyscy. Ennil opracował niezwykle starannie obraz świata makro, który pod względem wyrazistości nie pozostawiał nic do życzenia. Nie można było natomiast rozstrzygnąć teraz, czy jest to obraz dokładny. Ennil powstrzymywał się od wszelkich komentarzy.
Według jego koncepcji, która w dziwny sposób została bez dyskusji zaakceptowana przez pozostałych – ku rozczarowaniu samego autora, uzbrojonego zapewne przezornie we wszystkie możliwe argumenty – istoty makro były olbrzymami człeko-podobnymi, ponad dwa tysiące razy większymi od ludzi. Istoty te, których pochodzenie było jeszcze nieznane, do tego stopnia zapanowały nad tutejszą przynajmniej częścią powierzchni planety, że dopasowały do siebie całe środowisko naturalne, łącznie z fauną i florą. Dla Ennila stanowiło to podstawą do wyciągnięcia wniosku, że mają do czynienia z potężną i wysoce rozwiniętą cywilizacją. W przypuszczeniu tym utwierdzał go też fakt, że w ów proces adaptacji środowiska naturalnego zostały wciągnięte zarówno kosmos, jak ocean.
– Z całą pewnością makrosi reprezentowali gatunek dwupłciowy, który rozmnażał się jak ludzie, jednak – tu Ennil spojrzał znacząco na lekarkę – poza łonem matki, do czego służyła naukowo opracowana metoda. Mimo dość luźnego systemu granic pomiędzy poszczególnymi państwami – uzyskane informacje świadczyły o nieprawdopodobnej wprost turystyce – istniało co najmniej pięć różnych języków. W programach radiowych przebijał wyraźnie i najczęściej występował znany im już “chropowaty” język, z czego można było wywnioskować, że ich baza znajdowała się w państwie makro, w którym ten właśnie język obowiązywał jako urzędowy. Ennil pomijał w swych wywodach fakt, że jeden z pięciu wymienionych języków przypominał do złudzenia angielski. Czwarta część wszystkich regularnych programów radiowych była nadawana w języku międzynarodowym; najwidoczniej więc istniała mocno rozwinięta integracja państw. Istoty makro prowadziły prawdopodobnie życie monogamiczne, ale z pominięciem instytucji małżeństwa, to znaczy mężczyzna i kobieta łączyli się bez społecznego rytuału. Biorąc pod uwagę zasady moralne, związek taki opierał się zatem na miłości i wzajemnym respektowaniu swoich osobowości.
– Ale czy tak jest istotnie? – mówił dalej Ennil. – Biorąc pod uwagę drogi, jakimi doszły do nas te informacje, moja interpretacja może być dyskusyjna. Związki takie mogły być w razie pomyłki z powrotem unieważnione bez ingerencji społeczeństwa. Prawdopodobieństwo występowania pomyłek przy tego rodzaju metodzie było chyba jednak minimalne.
Kiedy Ennil skończył, nikt nie podjął dyskusji. O głos poprosił Chris. Bez żadnego wstępu oświadczył:
– Według mnie najpewniejszym sposobem nawiązania kontaktu jest jak najszybsze skonstruowanie takiego nadajnika, który umożliwiłby nadawania audycji w języku i na paśmie makrosów. To potrwa jeszcze około pół roku. Możemy też – co jest jednak bardziej niebezpieczne, mówię to z własnego doświadczenia – pokazać się. Jeżeli oni uznają nas za istoty rozumne, nawiązanie kontaktu nie będzie już rzeczą trudną, jednak – dodał ciszej – musielibyśmy liczyć się też przy tej metodzie ze stratami…
Zebrani, oprócz Ennila, który wstrzymał się od głosu, postanowili zastosować metodę drugą. Chris poczuł, że ogarnia go duma z takiego kolektywu. Co za wspaniali koledzy! Może różnili się w swych poglądach, ale mieli na względzie dobro wspólnej, łączącej ich sprawy.
Nagle wstał z miejsca: – Przyjaciele!
Z brzmienia jego głosu wszyscy domyślili się, że ma im do powiedzenia coś niezwykłego. Spojrzeli na niego, skupieni, niemal w napięciu. I wtedy Chris wyjawił to, co od pokoleń stanowiło ścisłą tajemnicę państwową; informacje przekazane w testamencie przez Tocsa.
X
O ile Hal Reon dobrze sobie przypominał, przeżył do tej pory tylko raz podobną wiosnę – w roku 2171.
Było ciepło i błogo, a wonne powietrze nakłaniało do oddychania pełną piersią. Taki zapach wzbudza radość i żądzę czynu, może uszczęśliwić.
A przecież pora roku nie była jeszcze tak bardzo zaawansowana; pąki dopiero rozkwitały, a liście wyglądały tak delikatnie, że chciałoby się osłonić je od góry dłońmi. A ta trawa! Zielona i tak krucha, że deptanie jej wydawało się barbarzyństwem!
Ale dla dwojga ludzi własne samopoczucie było chyba ważniejsze, niż dobro trawy. Djamila i Hal rozpostarli swój nieprzemakalny koc na leśnej polanie pokrytej mchem, w miejscu, gdzie słońce miało świecić Jeszcze przez dłuższy czas, zdjęli z siebie ubrania i zaczęli się opalać.
Hal leżał, podłożywszy ręce pod głowę. Wpatrywał się w bezkresny błękit, obserwował bezwiednie migotliwe niebo nad wierzchołkami drzew, ale myśli jego krążyły ustawicznie wokół kombinatu, który zaczynał stwarzać problemy.
Już od miesiąca wysilał swój umysł nad tym, w jaki sposób można by udoskonalić te przeklęte katalizatory, które za wcześnie przestawały działać. Robił to wprawdzie bez zapału, ponieważ sądził, że zna bardziej efektywną drogę. Ostatecznie opracowałem elaborat na ten temat, pomyślał, interesujące studium, które pleśnieje teraz gdzieś w szufladzie w sali egzaminacyjnej. m
Niejednokrotnie zastanawiał się już nad tym, czy nie zaczyna ulegać występującej obecnie w placówkach badawczych tendencji nieuznawania nowości i akceptowania tego, co już istnieje. Ta metoda rozpowszechniała się tak, niczym dawniej przewlekła grypa, stawała się nawykiem, przyjmowana nieświadomie przez jednostki i nęcąca dzięki swej wygodzie. Gdyby niedawny zjazd psychologów nie ujawnił tego zjawiska, kto wie, jak dalej potoczyłyby się sprawy.
– Mila – odezwał się – czy muszę iść z tobą wieczorem?
– Jak to? – zapytała. – Przecież sam chciałeś.
– Tak, tylko… Widzisz, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Byłoby dobrze, gdybym jeszcze raz zajął się tym generatorem. Gdyby okazało się, że pomysł jest dobry, można by go jeszcze uwzględnić; jutro ustalamy plan…
– No, dobrze – odparła po chwili Djamila – dam sobie jakoś radę. – Odwróciła się na wznak, rozrzucając szeroko ręce, po czym dodała leniwie: – Ale właściwie to ty powinieneś iść; te wszystkie wygłupy, które zacznie wyliczać wychowawczyni, nasz kochany syn odziedziczył po tobie!
Hal westchnął nienaturalnie głośno. Temat, który nie ma końca, na pewno starszy, niż nasz sześcioletni Dań, a może nawet istniejący tak długo, jak sama ludzkość. Ale Mila ma chyba rację. Hal poczuł wyrzuty sumienia. Może jestem za bardzo wygodnicki? Ona też nie jest lepsza ode mnie, próbował się pocieszyć. Te kochane maleństwa wykazują nieraz taką samodzielność, jakbyśmy nie byli im już wcale potrzebni, a nasza pedagogiczna ingerencja przeszkadzała im.
Trzeba by po prostu wymyślać stale coś nowego, coś, co budziłoby ich nieprzerwany zachwyt. Co za bzdura! Ale w Domu Wychowawczym jakoś sobie z tym poradzili. W końcu mogło to jednak doprowadzić do sytuacji, w której rodzice staliby się czymś drugorzędnym. W każdym razie kiedy ich Dań spoglądał na kogoś, mierząc wzrokiem od stóp do głów, można było odczuć, jak przestarzałe ma się poglądy. Przez chwilę leżeli w milczeniu. Hal zwrócił głowę w jej stronę. Djamila miała przymknięte oczy.
Wsparł się na łokciu. Jest tak cudowna, jak pierwszego dnia. To już siedem lat. I nie widzę żadnego powodu, dla którego nie mielibyśmy przeżyć wspólnie następnych siedemdziesięciu lat. Powinniśmy trochę częściej spędzać nasz wolny czas razem. Mała ma dopiero cztery latka, a już zaczyna prowadzić poza przedszkolem swoje własne życie. Jeżeli tak dalej pójdzie, to wkrótce nie będziemy się widzieli całymi dniami… Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwy, odpowiedziałbym bez namysłu: tak. Na pewno nikt z nas nie zrezygnowałby chętnie ze swych dawnych nawyków. Warto jest żyć, tak jak teraz! Nawet mając do czynienia z tymi bezwartościowymi katalizatorami!