– Czy mówisz to tylko po to, aby zainteresować nas tą sprawą i bardziej zachęcić, czy też masz jakieś dowody?
Tocs milczał, dopiero po chwili odpowiedział:
– Niech ci się wydaje, że te dowody istnieją, tak będzie najlepiej. Więcej nie mogę powiedzieć, byłoby to zresztą przedwczesne i niewskazane.
– Znowu coś, co nie nadaje się dla małych dzieci? – zapytał wyzywająco Chris.
– Ja tego nie powiedziałem. Zresztą moje wiadomości również są niepełne. Sam widziałeś fotoradiogramy z “Oceanu I”, nic więcej nie mogę ci powiedzieć.
– Dobrze, będę oczywiście ostrożny. Obiecuję ci to. Ale nie myśl, że zmienię swój stosunek do tych waszych synów niebios. Nadal będę uważał ich za widma. Przyznaj zresztą, że zdjęcia nie są zbyt wyraźne.
– Tego ci nikt nie zabroni. Zresztą, z ich strony – Tocs uśmiechnął się – nie grozi nam chyba żadne niebezpieczeństwo. Bardziej niebezpieczna jest sama przyroda, a przede wszystkim fauna, jej gigantyczne okazy. Musicie nastawić się na zupełnie nieznane gatunki!
W pomieszczeniu rozbłysło sufitowe oświetlenie.
W drzwiach stał Karl Nilpach, niski, krępy, białowłosy, o szelmowskim wyrazie twarzy, czego nie była w stanie zamaskować nawet poważna mina.
– Przepraszam – zaczął – ale skąd miałem wiedzieć, że siedzicie tu sobie po ciemku? Ja na przykład wolałbym spędzić czas z kobietą.
– Przydałoby się, żebyś miał trochę więcej szacunku dla kierownictwa – odgryzł się Chris.
– Karl, jutro wyruszysz z Ennilem na wyprawę – powiedział Tocs.
– No, nareszcie coś pocieszającego! – wykrzyknął Nilpach. Demonstracyjnie rozluźnił jedną nogę, potem drugą, jak po ćwiczeniach, gimnastycznych. – W tej puszce można zupełnie zdrętwieć.
– Czy to znaczy, że zaniedbujesz swoje obowiązki? – zapytał Tocs.
– Taki obchód statku, nawet dwa razy dziennie, to dopiero tysiąc czterysta stóp. Cóż to znaczy dla takiego chłopa jak ja! – Uderzył się w pierś, po czym wybuchnął śmiechem.
– Jeszcze jedno… – Robert Tocs zwrócił się znienacka do swoich towarzyszy. – Łączność radiowa tylko w razie konieczności. Decyzję o jej nawiązaniu pozostawiam do waszego uznania. – Podszedł do drzwi. – Położę się już spać, dobranoc!
– Co mu się stało? – zapytał Karl, kiedy zamknęły się drzwi. – Zdaje się, że ma jakieś wątpliwości.
– Do tej pory wszystko przebiega jak ha “Oceanie I”. A wiesz przecież, że oprócz kilku radiotelegramów nic więcej nie dotarło od nich do bazy.
– Nie kracz! Zresztą “Ocean I” znalazł się chyba w zupełnie innym miejscu.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – zaoponował Chris, czując nagle, że Tocs wcale nie żartował, przestrzegając go. Ale gdy szedł przez długie korytarze do kajuty, nurtowały go inne pytania: dlaczego z całej załogi wziął akurat mnie na spytki? Przez sympatię czy z braku zaufania?
A może to tylko sentymentalny odruch? Tocs zna mojego ojca. Przecież staruszek jest dozorcą w instytucie od chwili, gdy został inwalidą. Widocznie spotkał Tocsa i poprosił go, żeby trochę się mną. zajął.
Tylko na chwilę Chris przywołał w swych myślach obraz ojca. I znowu zdał sobie sprawę, że ojciec nigdy już nie wyzdrowieje, nawet gdyby uporczywe pogłoski o synach niebios, których przybycie oznaczałoby ratunek, miały się sprawdzić. Nikogo jeszcze nie zdołano wyleczyć z tego straszliwego zaniku pamięci, przeklętej plagi ludzkości.
Chris wszedł do kajuty, otrząsnął się z przykrych myśli i gorączkowo zaczął wybierać rzeczy, które mogłyby mu się przydać na wycieczce. Tak nazwał oczekującą go wyprawę. Dopiero potem położył się do łóżka.
Słońce czerwoną plamą wyłoniło się zza piaszczystych gór. Nie czuło się nawet najlżejszego podmuchu wiatru, niebo było już o tak wczesnej porze błękitne aż po horyzont.
Chris Noloc stał na pokładzie, wdychając w radosnym nastroju świeże, pachnące wilgocią morskie powietrze. Szczęścia Chrisa nie zdołało zmącić nawet podniecenie, jakie odczuwał przed tym doniosłym startem. Sam nie wiedział, co wpłynęło na ten wspaniały humor: zadanie, na które czekał tak długo, czy też świadomość, że Gela będzie razem z nim? Chyba jedno i drugie. Gela! Gdyby tylko nie była tak uparta! Przecież nie można przez całe życie opłakiwać zaginionego przyjaciela. Nie, jej nie chodzi o to. Ona stara się mu dorównać, chce osiągnąć to, czego tamten nie zdołał dokonać, i zapomina, że jest kobietą. Tak, przejrzał ją. Chris uśmiechnął się z satysfakcją. A przecież ona jest przede wszystkim kobietą! To nic, spędzimy teraz razem długie chwile. Będziemy blisko siebie.
Tuż obok na kolumnie sygnalizacyjnej zapaliło się czerwone światełko, równocześnie odezwał się brzęczyk. Po chwili otworzył się luk pokładowy, a podnośnik wysunął do góry helikopter. Z jego kabiny wymachiwał ręką Karl Nilpach.
Wkrótce przed helikopterem zgromadziła się cała załoga “Oceanu II”.
Znowu, jak poprzedniego wieczoru, Chrisa opanowało jakieś dziwne uczucie. Dlaczego oni robią tyle szumu! To przecież całkiem zwyczajna, powszednia rzecz taki lot rozpoznawczy. Zgoda, chodzi o nie znane jeszcze tereny, może nawet grozi im niebezpieczeństwo, ale na to byli przecież przygotowani od samego początku.
Nilpach zeskoczył z helikoptera i podszedł do Chrisa.
– Widziałeś? – zapytał, wskazując nieznacznym ruchem głowy do góry. – Miejmy nadzieję, że są syte albo wypatrują czegoś większego – zażartował makabrycznie.
Chris spojrzał w górę. Nad nimi krążyły dwa ptaszyska o gigantycznych rozmiarach.
– Niezbyt piękny widok, co? – odezwał się nagle tuż obok niego Robert Tocs.
Chris wzruszył ramionami, po czym zaczął ściskać dłonie tych, którzy przyszli pożegnać załogę helikoptera. Nagle poczuł zniecierpliwienie. Cała ta sytuacja zaczęła go męczyć, chociaż jednocześnie zainteresowanie towarzyszy sprawiało mu przyjemność. Pomagając kobietom przy wsiadaniu szukał spojrzenia Geli, ona jednak patrzyła prosto przed siebie. Była bardzo blada. Pożegnała się tak, jak gdyby myślami wybiegła już o kilka dni naprzód.
Tocs również nie przedłużał tej ceremonii. Powiedział kilka oficjalnych zdań, których uczestnicy wyprawy wysłuchali stojąc już w drzwiach. Jego życzenia szczęśliwego lotu zginęły w huku przedwcześnie uruchomionych motorów. Maszyna uniosła się do góry i wzięła kurs na południe, pozostawiając w dole wymachujące rękami postacie.
Zgromadzeni na pokładzie zaczęli się już rozchodzić, gdy nagle rozległ się czyjś przeraźliwy krzyk.
Tocs, który właśnie znikał w luku, odwrócił się, zrobił kilka kroków, po czym pobiegł tam, dekad pędzili inni. Było już jednak za późno, aby cokolwiek dostrzec.
– Co się stało? – zapytał blady, nie mogąc złapać tchu.
Dziewczyna, mechanik pokładowy, z przewieszoną jeszcze przez ramię cumą helikoptera, nie patrzyła na niego. Na jej twarzy widniało przerażenie. Potem się ocknęła i wyszeptała:
– Jeden ruch dziobem i już po helikopterze! Taka jaskółka przemknęła obok… – Po chwili dodała: – To już pierwsi! – Jej słowa zabrzmiały jak wyrzut.
Tocs poczuł, że krew uderza mu do głowy. Wskoczył na podstawę kolumny sygnalizacyjnej i zawołał:
– Uwaga, przyjaciele, posłuchajcie! – Jeszcze dwa razy musiał powtórzyć swoje wezwanie, zanim uciszył rozgorączkowanych towarzyszy. – Nie ma żadnego powodu do paniki ani rezygnacji! Przypomnijcie sobie: podczas naszej podróży zdarzyło to się nam już trzykrotnie i nikomu nie spadł nawet włos z głowy! Helikopter jest hermetyczny, wytrzyma więc tę przygodę bez trudu! Oczywiście zboczy przez to z kursu, ale przecież…
– Tego nie można porównać z łososiami! – zawołała dziewczyna. – Tu nie ma wody. Jeżeli to bydlę wydali z siebie uszkodzony helikopter, to maszyna może się roztrzaskać.
Wrzawa znów narastała.
– Przyjaciele, poczekajcie chwilę! – krzyknął gniewnie Tocs. – Przecież Ennil wie o tym. W końcu takie ptaszysko nie leci wiecznie. A Ennil może wpływać na czas wydalania. Ostatecznie ma kotwicę chwytakową! Ja…