Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Znajdowali się w pobliżu obozu na wysokości niemal sześciuset stóp. Silnik huczał na najwyższych obrotach, hałas stawał się nie do zniesienia. Maszyna wznosiła się powoli, jak gdyby osiągnęła już granicę swoich możliwości.

Las urywał się na wschodzie. Okolica była tu bardziej górzysta i pokryta jakby różnobarwnymi figurami geometrycznymi.

– Karl, zobacz, co to może być?

Nilpach wzruszył ramionami. On też patrzył uważnie przed siebie. Potem powiedział powoli:

– Tam w tyle, obok żółtej powierzchni, to wygląda jak… rząd drzew…

– Rząd drzew? – Gela spojrzała przez lornetkę. – Dwa rzędy, jak… aleja…

– Spójrz tam – głos Karla zdradzał silne podniecenie. Powoli kierował maszyną.

Za pasmem zieleni, niemal dokładnie na południu, stały skąpane w blasku słońca, dziwacznie ułożone jedne na drugich sześciany i prostopadłościany, wysmukłe cylindry i maszty, pomiędzy którymi sterczały soczysto-zielone korony drzew.

– Trochę dziwne – rzekł z namysłem Karl, tym razem bez tak charakterystycznego dla siebie kpiącego tonu. – Powiedziałbym, że to miasto, osiedle. A co ty o tym sądzisz?

Maszyna zadrżała. Karl wyrównał kierunek. Gela spoglądała przez lornetkę tak długo, że Karl zaczynał już tracić cierpliwość.

– Miasto – powiedziała cicho, a jej głos zginął w huku silnika. – Nie możesz jej utrzymać? – dodała szorstko, kiedy maszyna opadła ponownie.

– Do diabła! – zaklął głośno Karl. – Musimy zejść na ziemię. Spójrz!

Dopiero teraz Gela spojrzała uważnie w kierunku, który wskazywał Karl: nad miastem świeciło jeszcze słońce, ale od zachodu nadciągała ciemna ściana, wydawało się, że prze szybko do przodu, goniąc rozwiane strzępy chmur…

W mgnieniu oka nastała ciemność. Równinę rozciągającą się przed miastem i obszar pomiędzy pasmem zieleni a skrajem lasu zaległa gęsta mgła, w której zniknęły kontury osobliwych budowli.

– Do licha – zawołała Gela. – Jeszcze chwileczkę, Karl, tylko dane… – Zaczęła odczytywać przyrządy.

– Dziewczyno, musimy lądować! – wołał Karl. Spojrzała na niego: twarz wyrażała zaniepokojenie.

Nowe, potężne uderzenie wichury sprawiło, że maszyna opadła o kilka stóp i przyjęła niebezpieczne ukośne położenie. Karl zmniejszył obroty silnika. Maszyna gwałtownie traciła wysokość.

Wtem błysnęło, a potem przetoczył się głuchy grzmot, zagłuszając hałas silnika. Karl walczył z burzą. Maszyna wisiała ukośnie i wbrew woli pilota kontynuowała lot.

Opadali na wierzchołki drzew. Burza przybrała na sile. Obok helikoptera przelatywały oderwane liście, które zasłoniły całkowicie widoczność.

Gela zacisnęła zęby. Trzymając się mocno fotela drugiego pilota usiłowała dostrzec coś w dole. Trzeba było znaleźć miejsce dogodne do lądowania.

– Nie dam rady! – wykrzyknął Karl. Na czole wystąpiły mu obficie krople potu.

Śmigło broniło się rozpaczliwie przed atakami burzy. Przedarli się przez wierzchołki, coś podrzuciło ich do góry, a potem wokół nastała noc. Maszyna leciała jeszcze. Silne uderzenie, jeszcze jedno. To koniec, pomyślała Gela. A więc to tak wygląda. Była zupełnie spokojna.

Silnik umilkł, ale maszyna nie runęła. Z głuchym łoskotem opadła na coś miękkiego, została podrzucona do góry, potem przechyliła się, uderzyła o coś silnie i znowu zaczęła spadać.

Zupełnie nieoczekiwanie w kabinie przejaśniało. Tak jakby zdjęto z szyb zasłony. Czyżby na oknie do tej pory leżał jakiś liść? – przemknęło Geli przez głowę.

Wkrótce rozszalała się burza. Na ziemię runęły strumienie wody, wielkie krople gnały wraz z maszyną w jednym kierunku, rozbijając się gdzieś z pluskiem. Nic poza tym nie można było dostrzec.

Gela siedziała okrakiem na fotelu, zaciskając na oparciu ręce i nogi i znosząc względnie dobrze przechyły i silne wstrząsy maszyny.

Karl zapiął wprawdzie pasy, ale chyba za bardzo zaufał ich mocy. Niekiedy ciśnienie przygniatało go do siedzenia, to znów wisiał w fotelu jak skoczek spadochronowy zaplątany w linach.

Nagle nastąpiło uderzenie, a potem – niespodzianka – maszyna zaczęła się toczyć!

Gela poczuła, że robi jej się niedobrze. Zanim jednak jej żołądek zbuntował się na dobre, zapanował nagle spokój. Helikopter leżał na boku, ale za to przestało im grozić śmiertelne niebezpieczeństwo.

Gela podniosła wzrok na swego towarzysza.

– Karl – powiedziała. – Karl, udało się. – Mówiła tak, jakby sama w to nie wierzyła.

Uśmiechnął się do niej i zaczął rozplątywać opasujące go rzemienie. Rozejrzała się wokoło.

– Woda! – zawołała. – Do środka dostała się kropla wody, to znaczy, że kabina jest nieszczelna.

– Nic dziwnego – zauważył Karl, wskazując za okno. Nie wiadomo było, co miał na myśli: nieszczelną kabinę czy mętną ciecz, sięgającą do górnych krawędzi okien.

Wody w kabinie nie przybywało; zawdzięczali to prawdopodobnie ciśnieniu panującemu wewnątrz.

Dopiero po stwierdzeniu tego faktu Gela poczuła się naprawdę bezpieczna. Po chwili jednak zaczęła dręczyć ją myśl: w jaki sposób przetrzymają burzę tamci na płaskowyżu? Nie mają do dyspozycji zbawczej kabiny helikoptera. Namiot zaś nie sprosta zadaniu.

Szybko odegnała od siebie te wątpliwości. Pomyślała o Chrisie i to ją uspokoiło. Na pewno coś zrobi, upewniała się w duchu. Żeby tylko i nam wpadł do głowy jakiś pomysł… Własna bezradność przytłaczała ją. Co będzie, kiedy już burza ustanie?

Karl również sprawiał wrażenie przybitego. Kiedy jednak poczuł na sobie wzrok Geli, zsunął się z wiszącego ukośnie siedzenia i powiedział niemal wesoło:

– Wszystko znosi się łatwiej z pełnym żołądkiem. – A kiedy Gela ruchem ręki zaprzeczyła, dodał: – Tak, tak. Zresztą nie wiemy, co nas jeszcze czeka. – Starając się iść równo po przechylonej podłodze, podszedł do pojemnika z zapasami i wrócił z paroma puszkami i z pieczywem.

Gelę nurtowało kilka pytań: ile jeszcze mają prowiantu? Jakie są jeszcze szansę na odnalezienie towarzyszy? Jak daleko są od tamtego pniaka? Czy nadajnik bliskiego zasięgu zda tu egzamin? Czy w ogóle nadaje się jeszcze do czegoś po tym upadku?

To dobrze, że Karl tu jest, pomyślała. Zawsze potrafił sobie radzić.

Zadawała sobie te pytania w myśli, podczas gdy Karl przyrządzał kanapki w tempie graniczącym z czarami.

Zrobiło się jaśniej. Dochodzący z zewnątrz szum cichł stopniowo. Woda przed oknami kabiny gwałtownie opadała.

– Zaraz będzie po wszystkim – skomentował to Karl, nie przerywając jedzenia. – No widzisz, już niedługo będziemy mogli zacząć obserwacje.

– I na tym pewnie się skończy? – rzuciła pytająco Gela.

Karl zrozumiał jej obawę. Lekko oparł dłoń na jej ramieniu.

– Jednego nie wolno nam zrobić: zrezygnować! – Nie zabrzmiało to patetycznie, raczej naturalnie.

Gela poczuła do niego wdzięczność. Znowu nabrała otuchy. Żeby ta burza wreszcie ustała, pomyślała. Wtedy moglibyśmy zabrać się znowu do roboty.

IV

– To są bloki z tego specjalnego betonu, o takim kształcie – Res Strogel za pomocą świetlnego rejestratora wykonała niezbyt udany szkic sześcianu. – Ułożymy je jedne na drugich po prostu tak, bez żadnego spoiwa. Chyba jasne jest, co to może oznaczać dla nas: potok żywych ustrojów, rozciągający się teraz na szerokość niemal pięćdziesięciu metrów, zostałby stłoczony na obszarze jednego metra kwadratowego. Poza tym budowa tych, nazwijmy to, ulic do żarcia, nie stanowi problemu. Ten specjalny beton wymaga waszego gazu, to jest tego, który w sześćdziesięciu procentach pochodzi ze złóż krajowych, a w czterdziestu z Syberii. Nie udało nam się jeszcze ustalić, które składniki gazu wywierają właściwy skutek, ale faktem jest – i to ma dla nas decydujące znaczenie – że te drobnoustroje przekładają ten rodzaj betonu nad wszystko inne: syci je i jednocześnie rozleniwia, hamując ich rozmnażanie. Krótko mówiąc, po takim posiłku są mniej agresywne. Pod tym względem nie różnią się od wielu naszych ziomków. – Res uśmiechnęła się posępnie i powiodła wzrokiem po zebranych. Na sali rozległ się śmiech. – Dopóki nie wykryjemy ich genetycznego klucza, wasz gaz będzie najskuteczniejszym środkiem…

15
{"b":"107060","o":1}