Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Natychmiast powiadomili o wydarzeniach Chrisa, który zarządził ku zaskoczeniu obydwu:

– Zostaniecie, aby obserwować dalej.

– Ale tam już nie ma co oglądać – zaoponował Charles.

Karl chciał odpowiedzieć Charlesowi, ale wyręczył go Chris:

– Nie zniszczą tego, co wartościowe. Wiedzą przecież, ile trudu kosztowało nas wzniesienie tej bazy i że teraz nie spuścimy jej z oczu. A więc nie możemy ich zawieść.

Charles musiał przyznać im rację.

Karl wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: No widzisz!

– Ale z was niepoprawni optymiści – mruknął Charles. W jego głosie brzmiała jednak wyraźnie zaduma.

W trzy dni później dały znać o sobie kolejne wstrząsy drzewa – nieomylna zapowiedź nadchodzących wydarzeń. Karl i Charles zajęli swoje stanowiska obserwacyjne. Po chwili w górze na drzewie pojawiła się głowa; nie ulegało wątpliwości, że ta sama. Świadczył o tym jej kształt i kolor włosów.

Znowu zaczęło się jakieś ożywione manipulowanie, niemożliwe jednak do zidentyfikowania dla obydwu obserwatorów.

Kiedy głowa zniknęła, odsłaniając widok, Charles aż krzyknął ze zdziwienia: w dole widniały trawniki, budynki, śnieżna włócznia, słowem wszystko, co składało się na dawną bazę. Nawet – helikopter stał na swoim miejscu.

– No, proszę – odezwał się uszczypliwie Karl.

– Tam jest jeszcze coś – zawołał nagle Charles. Spojrzeli uważnie przez lornetki.

– Wygląda na tablice, co? – zapytał Karl.

– Chodź, musimy powiadomić resztę! – Charles chciał już odejść, ale Karl zatrzymał go. – To jeszcze nie wszystko – powiedział.

Pod osłoną gigantycznych gałęzi i rozwiniętych liści coś wznoszono obok drzewa: coś ciemnego, olbrzymiego, połyskującego w promieniach słońca. Panował tam ożywiony ruch, rozlegały się donośne, trudne do określenia odgłosy, gałęzie drzewa zmieniały raptownie położenie, czemu towarzyszyły potężne wstrząsy. Dopiero co rozwinięte liście i strzępy kory toczyły, się na ziemię.

– Oni na pewno coś tam budują, to pewne – szepnął Karl. Wiedział, że ich głosy nie mieszczą się w paśmie przenoszenia słyszalnym przez makrosów, ale sama ich obecność tuż obok stanowiła pewne niebezpieczeństwo. Co by się na przykład stało, gdyby makrosi chcieli wypróbować swoją siłę również na tej gałęzi, w której znajdowała się jaskinia? Co oni w ogóle teraz przygotowują? A przede wszystkim, co się stanie potem? Te nie wyjaśnione pytania wzmagały napięcie i stwarzały atmosferę zagrożenia, co nie pozwalało Karłowi mówić głośno.

Tajemnicze, hałaśliwe czynności makrosów trwały dwie godziny, a potem zapanowała cisza. Obok drzewa wznosiły się budowle. Jedynie ich fragmenty połyskiwały poprzez liście. Nowe obiekty stały się częścią składową otoczenia, wtopiły się w tło.

Karl złożył meldunek kierownikowi ekspedycji.

Odpowiedź Chrisa była lakoniczna.

– Możecie to zbadać, jeżeli macie ochotę, ale ze względu na oszczędność paliwa i zużycie maszyn uważam, że to zbyteczne. Z daleka można sądzić, że zbudowali wieżę obserwacyjną, ale właściwych powiązań funkcjonalnych nie odgadniemy nawet z bliska. Może to są optyczne l akustyczne adaptery. Powinniście natomiast niezwłocznie obejrzeć to, co wzięliście za tablice. Sfotografujcie je, a zdjęcia przekażcie mi od razu drogą radiową, o ile oczywiście nie okaże się, że są zupełnie bez znaczenia.

XIV

Raport Gwena przy dokładnym poznaniu okazywał się logiczny: istniały dowody, niezbite fakty. Wersję, według której helikopter został skonstruowany przez jakiegoś wybitnie zdolnego majsterkowicza i przystosowany do zdalnego sterowania, z uwagi na znalezione przedmioty komisja odrzuciła jako absurdalną. Jednocześnie postanowiono sprawdzić dokładnie posiadane dowody.

Do tej pory całą sprawę znały dwadzieścia trzy osoby. Dwadzieścia cztery, korygował w duchu Hal. Profesor Fontaine, dwóch jego najbliższych współpracowników, którzy przeprowadzili już pierwszą analizę, Djamila i Hal zostali mianowani tymczasowymi członkami komisji ONZ.

Badanie odpiłowanej bazy wykazało, że pomieszczenia były całkowicie umeblowane. W szufladach leżała część papierów, jakby mieszkańcom zabrakło czasu na gruntowną ewakuację. Meble, technika biurowa, w ogóle wszystko, co zostało znalezione, pochodziło z ostatniego ćwierćwiecza dwudziestego wieku.

Ziarenka, tkwiące w wydrążonych przez robaki kanalikach, okazały się pustymi pojemnikami na paliwo lub na inne, trudne do zidentyfikowania substancje. Meble pozwalały sądzić, że wielkość tych istot waha się w granicach od siedmiu do dziewięciu dziesiątych milimetra. Było to niemal szokiem dla wszystkich, którzy przeprowadzali badania.

Na niektórych dokumentach znaleziono daty, które odpowiadały teraźniejszości! Papiery osobiste zawierały miejsca urodzenia, nic nie mówiące, całkowicie nieznane nazwy miejscowości. Zdumienie wywołał wiek mikroskopijnych przybyszów, obliczony w przybliżeniu: okazało się, że owe “przecinki” mają od dwunastu do dwudziestu pięciu lat.

Nie znaleziono jednak niczego, co mówiłoby o pochodzeniu tych istot.

Komisja ogłosiła uchwałę, zgodnie z którą zaprzestano oficjalnych dyskusji na ten temat. Istnienie przybyszów przyjęto do wiadomości, ale podjęto nadzwyczajne środki ostrożności. Nie prowadzono też na ten temat żadnych rozmów.

W dniu, kiedy baza została z powrotem przyklejona, Gwen zjawił się wieczorem u Djamili i Hala, chcąc przejrzeć tę starą księgę. Hal zadał mu wtedy pytanie:

– Gwen, przypuśćmy, że ja mam rację. Jaki oni mają światopogląd? Do jakiej z istniejących wówczas klas należeli? – Nie ulegało wątpliwości, że ma na myśli owe “przecinki”.

Gwen rozłożył się wygodnie na piankowej kanapie. Hal zauważył, że jego przyjaciel przytył ostatnio, widocznie nie dbał o prawidłowe funkcjonowanie gruczołów. Hal zwrócił na to uwagę dlatego, że Gwen użył swego brzucha do podparcia dosyć grubej księgi.

– No cóż – odezwał się po chwili Gwen. – Musimy chyba przyjąć, że należeli wtedy do klasy panującej, bo kto inny mógłby sobie pozwolić na tego typu eksperyment, w dodatku w takich rozmiarach.

Ponieważ do dziś rozwinęli się niewiele pod względem technicznym, o ile możemy to w ogóle ocenić, wolno nam przypuszczać, że ich eksperyment nie miał zasięgu ogólnospołecznego.

– Uważaj! – ostrzegła go Djamila.

– Powinniśmy liczyć się z tym – wtrącił Hal – że oni mogą nie mieć wobec nas przyjaznych zamiarów.

– Co za głupie gadanie – odezwała się Djamiia, energicznie jak zwykle. – Pomijając już to, że nie traktuję poważnie twojej paplaniny – tu uczyniła w stronę Hala ruch głową zdecydowanie jednoznaczny – bądźcie łaskawi uwzględnić fakt, że oni są tacy mali. – Tak jak kiedyś Hal na polanie, zademonstrowała palcami wielkość owych istot. – Ostatecznie wylądowali tu – przycisnęła palcem lewą pierś – a ja nic nie zauważyłam.

– Chociaż jesteś w tym miejscu raczej wrażliwa – dodał uszczypliwie Hal.

Pogroziła mu pięścią. Gwen cieszył się jak dziecko.

– A wy zachowujecie się tak, jakby ludzkość była zagrożona – mówiła dalej Djamila.

– Nie wszystko jest tak, jak mówisz – powiedział Gwen. – Oni znali już wtedy broń atomową.

– A jaki był stosunek masy krytycznej do wielkości ich ciał? – Djamila zapaliła się do sprawy.

– Mila – uspokajał ją Hal. – Oni znali też syntezę jądrową i może nawet zapłon laserowy. Masa nie odgrywa wtedy żadnej roli.

– A co mogą zdziałać te kilkumiligramowe istoty?

– Jest jeszcze coś – wtrącił Gwen. – Pomijając fakt, że ich wymiary nie muszą mieć nic wspólnego z posiadaniem przez nich dużych bomb, mieli oni już wtedy opanowaną broń biologiczną. Jeżeli rozwijali ją dalej, może ona być poważnym zagrożeniem dla całej ludzkości. Zresztą są tak mali, że łatwiej im było zająć się bakteriami, nawet dokonywaniem ich mutacji, niż bombami.

– Rozmawiałeś z Res? – zapytał ostrożnie Hal. Gwen przytaknął.

44
{"b":"107060","o":1}