– To, że przywiozłeś ją ze sobą, było jednym z twoich najlepszych pomysłów. Ja też bronię się przed tą myślą, Djamila, chciałbym, aby okazało się to nieprawdą. – Gwen uderzył pięścią w książkę. – Ale nie wolno nam tego zlekceważyć.
Djamila zmarszczyła brwi i opuściła kąciki ust; tego typu grymas wystawiał zazwyczaj jednoznaczne świadectwo jej rozmówcy.
– Zobaczymy – powiedziała, po czym zajęła się lekturą aktualności dnia, które pojawiły się akurat na ekranie.
Zadanie, jakie razem z Djamila otrzymali w ramach prac komisji, Hal uznał za niewdzięczne: wraz z pięcioma jej członkami i asystentem profesora mieli systemem pięcio-zmianowym obserwować bazę małych przybyszów, którą Hal z dużym nakładem sił i niezwykle starannie przykleił z powrotem do drzewa.
Obydwaj asystenci profesora musieli nawet pod mikroskopem skleić z powrotem budowle uszkodzone podczas badań. Była to robota filigranowa, granicząca z artyzmem.
Tym razem obserwator nie siedział na brzozie. Polana była do tego stopnia obstawiona zamaskowanymi przyrządami, że każdy szelest liści, niemal powiew wiatru, mógł być wzmocniony do piekielnego huku.
Ruchomy pomost był w stanie w mgnieniu oka podnieść dwie osoby na wysokość, z jakiej cała baza była widoczna. Zrezygnowano ze zdalnie sterowanych kamer. Trudno było przewidzieć, jak może podziałać na małych przybyszów nadmiar techniki.
Na platformie pomostu znajdowało się wszystko, co ułatwiało podczas obserwacji sporządzanie powiększonych rysunków.
Na polanie ustawiono też pawilon dobrze go maskując i urządzono się w nim wygodnie. Hal zaopatrzył się w najnowsze notatki dotyczące korekty katalizatorów w kombinacie, traktując je jako rodzaj odprężenia. Nikt nie liczył się z możliwością rychłego powrotu maluchów.
Następnego dnia, kiedy Hal i Djamila przyszli, aby objąć popołudniową zmianę, od razu zauważyli, że coś się musiało wydarzyć. Przed nimi stały trzy samoloty.
Pomost, na którym znajdowali się profesor Fontaine i jeden z jego asystentów, był uniesiony. Koledzy z poprzedniej zmiany siedzieli w pawilonie przed ekranem, nie myśląc chyba nawet o pójściu do domu.
Djamila i Hal zauważyli od razu, że w górze na lądowisku stoi jeszcze jeden helikopter, a przy tablicach poruszają się dwie osoby, powiększony obraz nie pozostawiał żadnej wątpliwości.
Tak, po tych tablicach obiecywano sobie dużo. Znajdował się na nich tekst w języku antyczno-angielskim, który zawierał przede wszystkim prośbę do maluchów, by nawiązali z ludźmi kontakt.
Ludziki miały zawieszone aparaty fotograficzne i właśnie fotografowały kolejno jedną tablicę po drugiej.
Profesor Fontaine nalegał, aby zaznaczyć na tablicach pewne fakty z dziejów ludzkości, starczyło też miejsca na propozycje dotyczące sposobu nawiązania kontaktu.
Tekst nie był długi, ale redagowanie go nie obyło się bez trudności. Profesor nie wypowiedział się, co myśli o mojej tezie, wspominał Hal, tylko pomrukując kiwał głową i wpychał do ust te swoje okrągłe ciasteczka. Wydawało się jednak, że jest jakiś zamyślony. Ale – tu Hal poczuł przypływ dumy – moje odkrycie odegrało pewną rolę podczas formułowania tekstu. Nie możemy się przed nimi skompromitować, ale tamci też nie powinni się wystraszyć, powiedział niedawno Gwen. Bo przypuśćmy, że należeli, wtedy do klasy panującej – w jaki sposób mogliby zrozumieć nasz świat? Pieniądz, Hal uśmiechnął się, podstawa ich egzystencji, przestał już istnieć, a przynajmniej stracił całkowicie swoje znaczenie. Ciekawe, czy oni zdołaliby pojąć, że z większości towarów każdy bierze tyle, ile mu potrzeba? W jaki sposób ci ludzie, którzy prowadzili luksusowe i ekstrawaganckie życie, poradziliby sobie teraz z bonami za wydajność? No i z pracą, jako że nikt by jej za nich nie wykonał.
Ja na przykład, kiedy w zakładzie wszystko jest w porządku, otrzymuję dwadzieścia bonów miesięcznie, Djamila do dwudziestu pięciu. Czy tamci przestawiliby się na wino, bo jako artykuł spożywczy nie kosztuje nic, podczas gdy za butelkę szampana trzeba oddać jeden bon, a za alkohol mocniejszy nawet trzy? Swego czasu papierosy palił co drugi dorosły człowiek. Czy oni by się teraz odzwyczaili palić tylko dlatego, że za dwadzieścia papierosów ze względu na ich szkodliwość społeczną trzeba zwrócić cztery bony?
U nas też ekonomiką zajmowała się początkowo cała armia ludzi. Ale jaki sens miałoby teraz odpisywanie środków na amortyzację inwestycji, podwyższanie podatków? Zupełnie jak – Hal namyślał się przez chwilę, ale przyszło mu do głowy tylko jedno porównanie – jak chomik, który przekłada swą zdobycz z jednej torebki policzkowej do drugiej. Czy oni by – to zrozumieli? Stale się produkuje i szuka nowych rozwiązań, a Rada kieruje i koordynuje potrzeby. Jeżeli powstaną jakieś nieprawidłowości, do akcji wkraczają terytorialne organa zabezpieczające. Niczego się jednak przy tym nie transferuje, nie przeprowadza się żadnych spekulacji, statystyk, manipulacji. Czy ich mózgi zdołałyby to zakodować? Czy nie trzeba z tym się zżyć?
Wszystkie te sprawy nie mogły być oczywiście opisane na kilku tablicach, przede wszystkim dlatego, że teza Hala nie została jeszcze potwierdzona. Mógł już sobie wyobrazić minę Djamili i uśmiech Gwena, gdyby jego obawy okazały się bezpodstawne, chociaż oni też mieli pewne wątpliwości.
Koledzy z pawilonu, nie odrywając wzroku od ekranu, poinformowali ich, że prawdopodobnie chodzi o patrol maluchów, który dokonuje przeglądu ewakuowanej bazy i fotografuje z niezwykłym zapałem tablice. Patrol nie spostrzegł chyba nawet zwróconych na siebie urządzeń, wyposażonych w najdoskonalsze oczy i uszy, jakimi dysponowała współczesna technika. Nie mieściły się w ich polu widzenia. Może maluchy wzięły je za połyskujące w oddali obłoki, albo część jakiegoś olbrzymiego drzewa.
Obydwaj fotografowali niezmordowanie.
Widocznie podzielili się pracą, bo rozpoczęli od tablicy środkowej, po czym ruszyli do następnych, kierując się w przeciwne strony.
Jeden z nich dotarł już do przedostatniej tablicy, kiedy widzowie zgromadzeni przed ekranem wydali niemal jednocześnie okrzyk przerażenia. Nad krawędzią platformy pojawiła się para olbrzymich, drgających, pokrytych szczeciną czułków, które znieruchomiały na moment, jakby szukając czegoś, a następnie gwałtownie poderwały się do góry. Czułki mieściły się na okrągłej, pokrytej osłoną chitynową głowie, której część dolna uzbrojona była we wzbudzające trwogę uzębione żuwaczki.
– To mrówka! – krzyknęła nagle Djamila. Reszta odetchnęła z ulgą, ale wkrótce okazało się, że przedwcześnie.
Mrówka nie należała nawet do dużych, była raczej normalnym, małym owadem o długości nie przekraczającej trzech milimetrów. Można to było obliczyć, porównując ją z tablicą. Jednak przy tym maleństwie, które z całkowitym spokojem majstrowało coś przy aparacie – widocznie zakładało nową błonę – wyglądała niczym straszliwy potwór z bajki. I właśnie do niej maluch był zwrócony tyłem.
Owad posuwał się do przodu stopniowo, w charakterystyczny dla mrówek sposób, to zatrzymując się, to znów poruszając czułkami. Maluch, który nie sięgał mu nawet do oczu, najwidoczniej miał paść jego ofiarą.
Jeden z techników kręcił z podniecenia jakąś gałką. Głośnik szumiał, nie było jednak nic słychać. Ale maluch wyczuł chyba grożące mu niebezpieczeństwo. Odwrócił się nagle, znieruchomiał na ułamek sekundy, po czym zaczął biec co sił w stronę helikoptera.
Mrówka rzuciła się do przodu, chybiła.
Drugi maluch skrył się błyskawicznie za tablicą. Od miejsca wydarzeń dzielił go odstęp prawie dziesięciu centymetrów.
Widzowie włączyli drugą kamerę, która przedstawiała widok z drugiej strony tablic. Maluch pędził pod ich osłoną ogromnymi susami. Nie przewidział jednak jednej rzeczy: pośrodku platformy utworzyły się wąskie szczeliny. Jedną z takich rys maluch wykorzystał jako kryjówkę. Ale to nie polepszyło chyba w istotnym stopniu jego sytuacji. Obydwiema rękami trzymał się kurczowo krawędzi szczeliny, lecz mrówka była już tuż, tuż, i kłapnęła żuwaczkami…