– I w ten sposób odwrócić ich uwagę od miasta? – zapytała Ewa z powątpiewaniem.
– Z ekonomicznego punktu widzenia jest to oczywiście na dłużej nie do przyjęcia. Żeby ratować miasto zrobiliśmy bardzo dużo, wiele budynków wyburzyliśmy. Śródmieście i tak wymagało odbudowy. W ostatecznym rozrachunku taniej będzie zrezygnować teraz z całych dzielnic, a potem odbudować je nowocześnie. Jak to dawniej mówiono? Z konieczności uczynić cnotę. I pod tym względem ich pochód okaże się przydatny, jeżeli tylko odpowiednio nim pokierujemy. To wszystko jest skalkulowane.
Ewa przytaknęła ruchem głowy. Potem zreasumowała:
– A więc trzymacie w garści ten żarłoczny potok mikrobów, sądzicie albo ty sądzisz, że jest on zaprogramowany, nie macie jednak zielonego pojęcia, skąd się te mikroby wzięły, na czym polega ich program i – co najważniejsze – kto je zaprogramował. To niewiele. A więc dopóki one pozwolą sobą kierować, nie widzicie żadnego niebezpieczeństwa. A kiedy nagle przesycą się betonem albo na deser zasmakuje im stal, zbudujecie im linię kolejową w ładnym kółeczku…
Res zaśmiała się.
– Przestań już! – powiedziała. – Alp właściwie masz rację. I to jest właśnie ta słaba, ryzykowna strona mojej teorii. Jak już mówiłam, tymi mikrobami powinien zająć się cały zespół. Może w ten sposób uda się zmienić ich program. Ale to może zająć mnóstwo czasu, a rezultat nie jest pewny. Nie każdy pójdzie na takie ryzyko, nikogo nie można też zmusić. Poza tym Mexer nigdy nie zatwierdzi projektu, żeby wykorzystać te mikroby do naszych celów. On chce je zniszczyć. Oczywiście ryzyko jest w tym wypadku mniejsze.
– Słuchaj, czy to by nie było coś dla Gwena i jego komisji? – zawołała nagle Ewa. Zachwycona zerwała się z miejsca, nie zwracając uwagi na fakt, że jej głowa zniknęła z ekranu.
– Przepraszam – powiedziała po chwili, siadając z powrotem. – Opowiedz mi coś więcej o swoich pomysłach. Już ja napuszczę Gwena.
I Res zaczęła opowiadać.
III
Kiedy Gela obudziła się, Chris spał jeszcze mocno. Nie wiedziała, jak to się stało, ale jej dłoń leżała pod jego twarzą. Czuła kłujący zarost.
Nagle przypomniało jej się pewne zdarzenie związane z Haroldem. Mieli gdzieś wyjść, ale on nie chciał się ogolić. Chris jest taki sam, pomyślała. Robi tylko to, na co ma ochotę.
Wygląda, jakby całował moją rękę! Powoli cofnęła ją. Palce miała zdrętwiałe.
Nagłe ogarnęło ją przerażenie. Dlaczego widzę to wszystko? Ktoś nie zgasił światła – na jak długo wystarczą jeszcze baterie? Ale w tym momencie zrozumiała, że nie jest to sztuczne światło: kabinę rozjaśniał brzask poranka.
– Halo! – zawołał ktoś cicho.
W fotelu pilota siedział Karl. Miał zadowoloną minę. Osłaniając dłońmi usta, szepnął: – Dzień dobry, panienko. Prześpisz cały poranek! – Wskazał kciukiem do góry.
Gela podeszła cicho do niego i wyjrzała przez szybę.
Wokół helikoptera piętrzyły się górujące nad nimi białe, wielkie pierścienie, a pomiędzy nimi Gela dojrzała płynące po niebie chmury, szare, postrzępione. Szare chmury nastrajały ją zazwyczaj melancholijnie, teraz jednak podziałały na nią jak najweselszy promień słońca.
– Jak to się stało? – szepnęła wreszcie.
– Nie wiem dokładnie – odparł tym samym tonem Karl. – Ale wydaje mi się, że istnienie tu tylu gatunków tych bestii to nasze szczęście; jedna pożera drugą. Prawdopodobnie obrały jaskółkę z wszystkiego, co nadawało się do jedzenia.
– Zgadza się – zawołał głośno Chris. – To były mrówki, widziałem je.
Charles i Carol zerwali się na równe nogi. Byli jeszcze zaspani, ale otrzeźwieli momentalnie, kiedy dowiedzieli się, co się stało.
– Ciekawe, ciekawe – powiedział Ennil, rozglądając się po nowym otoczeniu. – A więc znajdujemy się we wnętrzu szkieletu.
Karl zaczął otwierać pokrywę śluzy.
– Oszalałeś! – krzyknęła Gela. – Tu są te okropne bestie, mrówki. Jesteś pewien, że nie czyhają gdzieś w pobliżu?
– Żadnych nie przemyślanych kroków – rzekł zdecydowanie Charles. – Musimy uzgodnić to z “Oceanem II”.
Po uzyskaniu kontaktu przedstawił Tocsowi ich aktualną sytuację.
– Za dwie godziny maszyna będzie u was. Z góry sprawdzimy, czy nic wam nie grozi. Do tego czasu nie ruszajcie się z miejsca – zarządził Tocs.
Stosunkowo szybko zostali oswobodzeni.
Jaskółka w swym pośmiertnym locie opuściła się na pustkowie, płaskie wzniesienie tuż na granicy strefy roślinności. Wokół pagórka wznosiły się ku niebu olbrzymie rośliny, których liście, podobne do długich wstęg, miały szerokość niemal trzydziestu stóp.
Po mrówkach i innych zwierzętach nie było na razie żadnego śladu. Wzgórze dawało też pewne schronienie, ewentualne niebezpieczeństwo można było w porę zauważyć. Na wszelki wypadek Charles utworzył z załogi helikoptera ratunkowego nieduży oddział wartowniczy. Potem zaczęto wyciągać uwięziony helikopter z tego osobliwego “hangaru pierścieniowego”, jak wyraził się Karl. Nie było to trudne zadanie: teren, na którym spoczywał szkielet, był spadzisty. Helikopter ratunkowy wzniósł się nad miejscem wypadku, a Karl, zawieszony na linie, przerwał wiązadła między kręgami. Było to niezbędne tylko tam, gdzie nie ubiegły ich kleszcze mrówek.
– To na pewno tchawica! – zawołał Karl ze swej wysokości.
Naprawa helikoptera potrwała niecałe dwie godziny i gdy Karl po próbnym starcie zaprosił całą załogę do środka, wszyscy wiedzieli, że wyprawa będzie kontynuowana.
Ennil jednak określił ten zamiar jako szaleństwo i stwierdził, że ryzyko przerasta ich możliwości. Kiedy Gela zaproponowała mu, żeby wrócił drugim helikopterem na “Ocean II”, odmówił z oburzeniem, tłumacząc, że jemu wyprawa odpowiada, a chodzi mu tylko o dobro załogi.
– Sam widzisz, że inni podjęli już decyzję – powiedziała Gela wskazując na helikopter, za którego szybą widać było twarze trzech osób.
Tuż po starcie Carol nagle wyciągnęła rękę w kierunku góry o kształcie stożka, wznoszącej się pomiędzy nabrzeżnym żwirowiskiem a strefą roślinną. Wydawało się, że cała góra składa się wyłącznie z mrówek. Kłębiły się jedna przez drugą, taszcząc pozornie bez celu jakieś przedmioty.
Nikt nie odezwał się nawet słowem, jak gdyby strach odebrał im mowę. Milczenie przerwał Karl.
– To nasi wybawcy – powiedział.
Pozostali przytaknęli mu z ulgą, ale nie kryli swej radości, kiedy stracili wreszcie tę górę z oczu.
Lecieli powoli i nisko, przesuwając się niemal tuż nad wierzchołkami drzew, które Ennil określił jako olchy i topole. W dole rozpościerał się bezmiar dżungli; to miejsce nie nadawało się na bazę.
Od czasu do czasu dostrzegali w gąszczu jakieś poruszenie; najczęściej były to mrówki lub inne owady podobnej wielkości, które skakały po pniach i liściach. Również w powietrzu, wokół helikoptera, roiło się wprost od stworzeń. Tylko nieliczne z nich były mniejsze od maszyny.
Początkowo członkowie załogi instynktownie ściskali uchwyty, kiedy stworzenia te z ogłuszającym brzękiem przelatywały obok albo ich wyprzedzały. Karl usiłował rozpaczliwie wymijać je, ograniczał prędkość, wykonywał karkołomne loty nurkowe, które zapierały dech w piersiach. Jedynie Charles nie posiadał się z zachwytu.
– Eldorado zwierząt! – wykrzykiwał. To kładł się na brzuchu, to znowu wykrzywiał się dziwacznie nad fotelem drugiego pilota i fotografował przez cały czas śmigłych lotników. Podniecony zwracał uwagę wszystkich na migotliwe, zielonkawe pancerze, tęczowe skrzydła, trąbki, długie odnóża – nie znajdując oczywiście u nikogo poparcia dla swego entuzjazmu. Każdy starał się łagodzić skutki wstrząsów maszyny.
– Teraz ja – odezwał się w końcu Chris. Siedział w fotelu drugiego pilota, wpatrując się z natężeniem przed siebie.
Karl wykonywał właśnie zwrot, chcąc wyminąć żółtawobrunatnego intruza, dosyć ciężkiego, dwukrotnie szerszego od helikoptera.
Bestia brzęczała nieprzyjemnie, miała olbrzymie, podzielone na regularne pola oczy i całe ciało pokryte szczeciną. Przy tylnych odnóżach widniały przytłaczających rozmiarów żółte wory. Nawiasem mówiąc, stwór nie zwracał na helikopter najmniejszej uwagi.