– Mnie to też trochę złościło – przyznała Res.
– Czy jesteś uzależniona od Mexera?
– W tej chwili tak. Zresztą jeżeli chodzi o mój temat, to nie miałam dopracowanych do końca podstaw genetyki. Trzeba też przyznać, że praktycy z dziedziny genetyki nie mają jeszcze zbyt dużej wprawy. No i trochę byłam onieśmielona. Inny instytut, czy ja wiem…
– Zrezygnuj z tego, radzę ci. – Ewa uniosła dłonie do góry, jakby zaklinała przyjaciółkę.
– Może bym i tak zrobiła – powiedziała Res niepewnie. – Tylko, widzisz, po pierwsze, jestem przekonana, że mam rację, a po drugie, nie chwalę się, ale uważani, że ten problem ma znaczenie ponadregionalne. – Podniosła głos, jak gdyby odzyskała wiarę w siebie. – Wyobraź sobie, że zatamowaliśmy napływ mikrobów, pożeraczy betonu, jak je nazywasz. Szerokość ich pochodu ograniczyliśmy do około pięćdziesięciu metrów. Nie możemy ich tylko zepchnąć z drogi, przynajmniej bez ogromnych nakładów. Oczyściliśmy ją, żeby pozbawić je pożywienia, usunęliśmy najdrobniejsze okruchy, ale one nie dają za wygraną. Tak jakby czuły, że przed nimi znajduje się miasto, w którym raz jeszcze mogą nażreć się do syta.
– A gdyby je zniszczyć? – Z twarzy Ewy zniknęła wreszcie typowa dla niej beztroska. – Ostatnio | opowiadałaś, że ogień i ten… jak nazywa się ten środek, którego dane wygrzebaliście w starych archiwach wojskowych?
– Napalm, okropna rzecz. Swego czasu wyrządził ludziom wiele złego – potwierdziła Res. Po jej twarzy przemknął cień.
– Właśnie, o to mi chodzi – powiedziała Ewa.
– Bez żadnego skutku, a raczej z odwrotnym – Res machnęła ręką. – Jakoś to przetrwały, potem ożyły i zaczęły rozmnażać się w zawrotnym tempie, jakby musiały nadrobić stracony czas. Już wkrótce straciliśmy nad nimi kontrolę. Zdarzyło się, że daleko w tyle na trasie, tam gdzie myśleliśmy, że wszystko już jest wyjedzone, a dla nich nie ma żadnych warunków życia, uaktywniła się jakaś gromada. Nie pozostało nam nic innego, jak zwabić ją podstępem do grupy głównej, rozsypując po drodze pożywienie. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile to nas kosztowało wysiłku. W akcji znajdowały się stałe samochody i samoloty, zresztą używa się ich nadal, ale efekty są znikome. Jestem przekonana, że pomysł wyniszczenia mikrobów to nonsens. Raczej należałoby je objąć kontrolą i prowadzić nad nimi doświadczenia, niezależnie od związanych z tym kosztów. A potem wykorzystać wyniki badań. Na pewno to by się opłaciło.
– A więc nic nie można zrobić, tylko zatamować i kontrolować. A co ze źródłem tego wszystkiego? Przecież tym się zajmowałaś.
– I zajmuję się nadal. – Res uśmiechnęła się. – Przeprowadziłam już wiele doświadczeń. Struktura komórki, mechanizm rozmnażania, zdolność dostosowania się i odporności, to wszystko przestało już być dla nas tajemnicą. Zresztą opisałam to W swojej pracy. Nie znamy tylko ich ośrodka dyspozycyjnego i źródła. Obecnie istnieją na ten temat tylko hipotezy, ale Mexer traktuje je jako spekulacje. Jestem jednak przekonana, że moja hipoteza jest prawidłowa, trzeba tylko zmienić taktykę, żeby ją udowodnić. A bez poparcia Mexera… no, zostawmy to na razie. Poza tym on nie ma na pewno zielonego pojęcia, co to znaczy potrzymać te agresywne komórki pod mikroskopem i zbadać je, zanim nie przeżrą szkiełka. Czy wiesz, ile włożyliśmy pracy, aby znaleźć odpowiednie naczynie do ich przechowania, to znaczy materiału, którego nie mogłyby zjeść?
– A więc wszelkie próby ocalenia Boutilimitu skazane są z góry na niepowodzenie?
Res potrząsnęła energicznie głową, potem wstała, zdjęła z półki jakąś kasetę. – Chcesz obejrzeć?
Ewa skinęła głową.
Res założyła kasetę do aparatu i wcisnęła wyłącznik. Ukazało się widziane z lotu ptaka centrum Boutilimitu. Miasto powstało na przełomie tysiąclecia, różniło się znacznie od niebotycznych kolumn z betonu i płaskich budowli ciosowych. Fasady z licznymi oknami i balkonami były urozmaicone ornamentyką i stylizowanymi rzeźbami. Pomiędzy budynkami widniały betonowe płyty i wyłożone plastykiem drogi, zieleńce, fontanny i trasy asfaltowe.
Nie było to jednak duże miasto z normalnie pulsującym życiem. Ludzi wprawdzie nie brakowało, wprost przeciwnie: mieszkańcy stali w grupach, dyskutując żywo. Uchwycone kamerą twarze wyrażały podniecenie, oburzenie. Tu i ówdzie wyłaniały się z tłumu pięści. Po ulicach jeździły tylko nieliczne pojazdy. Wystawy sklepowe świeciły pustkami.
Obraz zmienił się. Znowu ulice. Przed domami mrowie ludzi. Na transportowe taksówki powietrzne wrzucano różne przedmioty. Meble, paczki. Kamera ukazywała płacząca dzieci, zdenerwowane matki, zabieganych mężczyzn. Pomiędzy nimi grupy mundurowych. Powszechna panika i chaos.
Teraz ukazały się długie kolumny pojazdów. Otulone kłębami kurzu jechały na lotnisko, przeciążone taksówki powietrzne wzbijały się ku niebu. Przed obiektywem migały niespokojne i zapłakane twarze ludzi.
Kolejna scena: policja porządkowa wepchnęła żywo gestykulującą starszą kobietę do pojazdu. Znowu cięcie i zupełnie inny obraz. Nie, to było to samo miasto, ale całkowicie wyludnione. Zdjęcia, wykonywane w jaskrawym słońcu, wprost raziły złowieszczą ciszą. Śmigłowiec filmujący zatrzymał się na dłuższą chwilę w miejscu. Kamera ukazywała podstawę wieżowca, chyba trzydziestopiętrowego. Przed domem był trawnik, obok chodnik.
Obiektyw przesunął się na chodnik. Ale tam nie było już płyt, jedynie kotłująca się bladoszara masa.
Teraz ukazał się fragment pomalowanej ściany: kolor zmienił się, gładka niegdyś powierzchnia stała się porowata, skurczyła się, proces obejmował stopniowo całą ścianę, jak gdyby w bibułę wsiąkała szara woda. Tumany pyłu stawały się coraz gęstsze, podstawa ściany zniknęła w chmurze.
Obraz zmniejszył się. Śmigłowiec oddalił się nieco. Po krótkiej chwili olbrzymi wieżowiec zapadł się przy akompaniamencie głuchego łoskotu, brzęku zrywających się zbrojeń stalowych i pękającego szkła…
Ogólny widok upiornie zapadających się domów. Niektóre z nich przewracały się. Narastający pył litościwym całunem okrywał coraz powszechniejszą śmierć miasta.
Nagle zupełnie inne ujecie: ludzie w kombinezonach ochronnych na cysternach i maszynach wznoszą tamy i rozpryskują pianę. Pracują spiesznie, ale nie chaotycznie, bez paniki.
W polu widzenia ukazał się inny śmigłowiec, który wisiał na wysokości około sześciu metrów, nieco na uboczu. Znajdował się w nim jakiś człowiek z mikrofonem, odziany również w kombinezon ochronny. Obraz nagle urwał się.
– To byłam ja – powiedziała Res.
– Okropne – odezwała się Ewa. Twarz miała zaczerwienioną, wzrok zdradzał przerażenie.
– Tak – odparła lakonicznie Res. – Straszne i przytłaczające!
Ewa milczała przez chwilę, potem zapytała: A drugie miasto, które znajduje się na trasie ich marszu, Noua…?
– Nouakchott – podpowiedziała Res. Wzruszyła l nieznacznie ramionami. – Na wszelki wypadek trzeba je będzie chyba również ewakuować, ale bardziej planowo niż pierwsze. Próbujemy wznieść tamy bakteriologiczne i chemiczne dla ochrony większych dzielnic. Niestety te stare miasta mają za dużo betonu, musimy więc zbudować masywne, kilkumetrowe pasmo ochronne.
– Ale co potem? Co potem?
– Według mojej tezy, należy zbadać drugi aspekt ich pochodzenia.
– Jak to: drugi? – nie zrozumiała Ewa.
– Nie wierzą w naturalne powstanie tych mikrobów, przypadkowe, musi być jakiś sprawca, rozumiesz? A to, oczywiście, nie odpowiada Mexerowi. – W spojrzeniu Res malowała się teraz ironia i spryt. – No i ostatnio przestało się mówić o tych wydarzeniach, żeby nie wywołać paniki. A więc sprawa pochodzenia bakterii. Mam tu na myśli program, którym one się kierują. Musimy go odszyfrować, wtedy my będziemy mogli wydawać rozkazy. Co wydarzy się do tego momentu, nie wiadomo. Aktualnie pracujemy zgodnie z metodą “Ułuda pochodu”: za wszelką cenę prowadzić pochód w kółko. Mexer zgodził się z tym. Przed bakteriami trzeba stale usypywać jako pożywienie pasmo betonu, z którego nie zejdą. To również pomysł mojego kolektywu.