Wkrótce znaleźli się znowu w tej aż zanadto już znanej im dżungli traw, królestwie szerokich, podłużnych liści i łodyg, zielonych i żółtobrązowych.
Za każdym razem, kiedy odsłaniał się przed nimi horyzont, widzieli wznoszący się opodal masyw pniaka.
Mimo iż marsz nie był wcale mniej uciążliwy, niż poprzedniego dnia, pokonywali przeszkody pełni zapału. Wkrótce oboje byli mokrzy od potu, nie tracili jednak humoru i wyobrażali sobie zdziwienie pozostałych współtowarzyszy.
Zastanawiali się też nad ową dziwaczną wędrująca przeszkodą, która na szczęście powstrzymała Czerwońca przed dalszym lotem. Gela nabrała już niemal pewności, że było to zjawisko podobne do tego, którego świadkami byli niedawno, ale oczywiście widziane z innej perspektywy.
Syn niebios! Czyżby ten sam, który niedawno przeszedł obok helikoptera?
– Czy to znaczy, że my, a raczej Czerwoniec siedział na jego ubraniu? – rozwijał dalej tę myśl Karl Nietrudno było wyczuć w jego głosie niedowierzanie. – Trzeba przyznać, że to by wyjaśniało osobliwą strukturę powierzchni – dodał po chwili. – Zobaczymy, co powiedzą na to inni, Chris, Charles i Carol. Ostatecznie oni też widzieli chyba to zjawisko – zakończył dyskusję Karl.
Kiedy w końcu znaleźli się u podnóża pniaka, wyłonił się nowy problem; w jaki sposób dostać się na platformę. Wznosząca się stopniowo, ale potem raptownie stroma ściana była wprawdzie chropowata i obfitowała w szczeliny i występy, ale wspinaczka po niej wymagała doskonałych umiejętności alpinistycznych, a przede wszystkim wysiłku.
– Królestwo za Czerwońca! – wykrzyknął Karl.
– I za chmurę – uzupełniła Gela, wskazując na rozpalone słońce, które właśnie osiągnęło swój punkt kulminacyjny.
Przez pewien czas szli wokół pniaka.
– O! – zawołał Karl. – To może się nam przydać.
Oparta o pniak leżała długa gałąź.
Zapowiadało się na długą i mozolną, ale jednocześnie owocną praflę.
Gałąź miała podłużne bruzdy, których mogli się przytrzymać. Mimo to Karl obstawał zdecydowanie przy tym, żeby przywiązać się liną.
Po dwugodzinnej nieprzerwanej wspinaczce dotarli do płaskowyżu. Gela wdrapała się jeszcze o kilka stóp wyżej na źdźbło. Stojąc w słonecznej aureoli, przysłoniła oczy dłonią i zaczęła rozglądać się po okolicy. Nagle wykrzyknęła:
– Widzę ich, tam! – Wyciągniętą ręką wskazywała kierunek, tracąc nieomal równowagę. – Tam jest ten duży helikopter z “Oceanu II”. – Szybko zeskoczyła na pniak, biegnąc z Karlem co sił w tamtym kierunku.
Ale jej porywczość została wkrótce przyhamowana: olbrzymie stopnie prowadzące to w górę, to w dół, wymagały kondycji, jaką wyczerpani wędrowcy nie byli już w stanie się wykazać.
W końcu jednak dotarli na skraj kotliny, w której znajdował się ich mały obóz.
Stali na górze, krzycząc i machając rękami.
VII
Nawet nieoczekiwany wybuch tuż obok nie wywołałby większego wrażenia: dziesięć osób stało na dnie kotliny przy swoim prowizorycznym obozowisku. Natychmiast rzucili się im naprzeciw. Każdy z nich pragnął uścisnąć Gelę i Karla.
Wkrótce triumfalny pochód schodził na dół, prowadząc dwójkę odzyskanych rozbitków, którzy musieli teraz podzielić się swoimi wrażeniami.
Kiedy wszyscy ochłonęli z podniecenia i zajęli się znowu swoimi obowiązkami, Chris podszedł do Geli.
– Jestem szczęśliwy – powiedział, ścisnąwszy przelotnie jej lewą dłoń. – Bardzo było ciężko?
Nie patrzyła na niego.
– Najgorsza była świadomość, że może już nigdy się z wami nie zobaczymy. Na pewno można by tu żyć, przystosować się do tego okropnego środowiska, ale w samotności byłoby to nie do zniesienia…
– Sądzisz, że można tu przeżyć? – Chris zadał to pytanie cicho, z wahaniem. – Czyżbyś odzyskała nadzieję…
– Nie! – przerwała mu Gela twardo, niemal gwałtownie. – Harold i jego współtowarzysze nie żyją!
Ze sposobu, w jaki to powiedziała, Chris wywnioskował, że Gela po intensywnych rozmyślaniach wyrobiła już sobie własną koncepcję na temat losu załogi “Oceanu I”. Chris nie śmiał nawet przypuszczać, że jego sobą miała wpływ na kierunek tych rozmyślań. Ale czy ona wierzy w to naprawdę – pytał sam siebie. I jak dalece można tę decyzję traktować poważnie?
Kontakt z “Oceanem I” urwał się raptownie, prawdopodobnie żadna ekspedycja nie została w tym czasie wysłana na ląd. Wszystko wskazywało na nagłą katastrofę.
Raz jeszcze Chris postanowił nie nalegać, dać Geli czas, aby doszła z samą sobą do ładu.
Stali obok siebie w milczeniu. Pierwszy odezwał się Chris:
– Jutro zbadamy odkryte przez was formacje.
– Ty też uważasz, że to są ich mieszkania – powiedziała Gela, zmieniając szybko i chętnie temat rozmowy. Potwierdzało to jego przypuszczenie, że Gela wbrew temu, co powiedziała, nie uporała się jeszcze ze swoim problemem.
– Widziałaś te budowle – odparł Chris.
– Czyżbyś w dalszym ciągu miał wątpliwości, że już wkrótce natkniemy się na tych synów niebios? A co było przedtem? Wydaje mi się, że Karl i ja siedzieliśmy na jednym z nich, na tym, który przeszedł nad wami. Według mnie tędy prowadzi jakiś szlak albo ścieżka. W końcu to już drugi, jakiego widzieliśmy.
– Może jutrzejszy dzień przyniesie rozwiązanie – odparł z namysłem Chris.
Następny dzień istotnie przyniósł rozwiązanie, i to pod dwoma Względami: z samego rana z “Oceanu II” nadano meldunek, że postępując zgodnie z projektem Ennila, za pomocą aparatury okrętowej odkryto całe morze fal radiowych, co rozwiało ostatnie wątpliwości na temat istnienia istot rozumnych. I okazało się, że Gela i Karl odkryli gigantyczne miasto.
Skoro świt wyruszyli w radosnym nastroju, do czego przyczyniła się wiadomość z “Oceanu II”. Tocs przysłał im duży helikopter i drugi mniejszy, którym poleciała grupa poszukiwaczy.
Załoga wyruszyła więc ze zwłoką zaledwie jednodniową, ale za to wzbogacona o nowe wiadomości i doświadczenia oraz mając przed sobą określony cel.
Już po kilku minutach ujrzeli na południu kompleks osobliwych formacji. Sprawiało to wrażenie całej masy prostopadłościanów, ustawionych wzwyż i obok siebie, z wieloma występami i otworami. Bryły znajdowały się pomiędzy zielenią a połyskującymi w słońcu masztami i błyszczącymi linami. Nic jednak nie zdradzało tam życia z wyjątkiem drobnych istot, przemykających w powietrzu.
Wywiązała się krótka dyskusja nad sposobem zbliżenia się do zabudowań. Chris zadecydował w końcu, wyrażając tym samym zdanie ogółu:
– Polecimy prosto do celu. Jeżeli oni rzeczywiście są tak olbrzymi, jak przypuszczamy, to wydaje mi się, że jesteśmy dla nich praktycznie niewidzialni. Niestety – mówił Chris z ubolewaniem – nie możemy się spodziewać, że tamci wiedzą o naszym istnieniu. Dlatego będziemy działać w ukryciu albo wśród nich, jeżeli to będzie konieczne. A więc Karl, pełen gaz, kierunek miasto!
Sprzeciw Ennila, który obawiał się związanych z tym krokiem niebezpieczeństw, odrzucono. Wydawało się, że całą załogę ogarnęła jakaś gorączka.
Słońce świeciło intensywnie na błękitnym niebie. Na przesuwających się tuż pod nimi wierzchołkach olbrzymich drzew błyszczały w odblaskach światła niezliczone krople wody. Przestrzeń wokół helikoptera tętniła znowu życiem, przetwornik Ennila rozbrzmiewał setkami głosów. Karl tym razem nie zmieniał ani na włos kursu lotu. Wypatrywali tylko bojaźliwie jaskółek, tych latających olbrzymów.
Im bardziej zbliżali się do zabudowań, które uważali za mieszkania synów niebios, tym wydawały im się one dziwniejsze. Niepostrzeżenie prędkość lotu zmalała. Karl zmniejszył obroty silnika w cichym porozumieniu z resztą załogi.
Mieli pod sobą bez wątpienia miasto. Można to było wywnioskować porównując je z rodzimymi skupiskami osiedli, chociaż to porównanie było tu zupełnie nie na miejscu.
Kiedy rozciągający się pod nimi las został już z tyłu, ustępując miejsca rozległej równinie, ujrzeli to wyraźnie: miasto składało się co najmniej z dwóch poziomów, różniących się od siebie zasadniczo. Poziom dolny, zrośnięty z ziemią, tworzyły przede wszystkim drzewa i bujna zieleń. Tylko nieliczne budynki stykały się z ziemią. Znacznie większa część unosiła się jakby nad roślinami.