Trójnogi zdały egzamin. Teraz Gela znajdowała się nad Karlem: czuli się jak na diabelskim młynie. Niemal całkowicie stracili już zmysł orientacji.
Czerwoniec wdrapywał się coraz wyżej.
– Jeżeli on nie przestanie, to nigdy nie dojdziemy do naszego pniaka! – zawołała Gela.
– Poczekajmy! – odkrzyknął Karl. A potem podniecony dodał: – Uwaga, trzymaj się!
Źdźbło, kołysząc się już od dłuższego czasu, zaczęło pochylać się najpierw powoli, potem coraz szybciej. Ciężar Czerwońca przeważył. Źdźbło opadło na ziemię.
– No, widzisz! – zawołał Karl. – W ten sposób posunęliśmy się od razu o kilkaset stóp w kierunku naszego pniaka. – Twarz mu promieniała radością.
– Poczekajmy! – zawołała tym razem Gela.
Ich wierzchowiec zaczął tak samo zapalczywie, jak poprzednio, wspinać się na najbliższe, grubsze tym razem źdźbło. Szybko wdrapał się na samą górę, po czym stanął, kiwając się osobliwie.
– Co teraz? – zapytała Gela, odwracając się do Karla. Nagle zamarła z przerażenia. Karl również odwrócił się do tyłu: za nimi rozwierał się czerwony pancerz.
– Szybko na ziemię albo trzymajmy się mocno! – zawołał Karl. – On chce pofrunąć w górę!
– A więc trzymajmy się mocno! – odkrzyknęła Gela. Uczepiła się dwóch przyklejonych do owada nóżek taboreciku, sprawdzając jednocześnie wzrokiem węzeł przy lince bezpieczeństwa.
Teraz nabrała otuchy i odwróciła się. Za pokrywą, która sterczała jak ogromna, wypukła brama, wyłoniły się szybko migotliwe skrzydła. Błyskawiczny start wyniósł ich od razu do góry, potem Czerwoniec zaczął tracić wysokość, jakby miał runąć na ziemię, zakreślił błyskawicznie spiralę i nie zmniejszając szybkości pomknął w kierunku południowo-południowo-wschodnim.
Gela otrząsnęła się ze strachu. Podniebny lot, duża prędkość i bardziej niż niepewny cel lotu przestały ją niepokoić. Była całkowicie pod wrażeniem krajobrazu.
Widok rozciągający się w dole nie różnił się zasadniczo od tego, jaki oglądali poprzedniego dnia z helikoptera. Przelatywali nad przerzedzonym lasem niebotycznych drzew, nad morzem zieleni, wśród której tu i ówdzie jaśniały pniaki. Daremnie wypatrywała ich pniaka. Pamiętała jednak, że tuż obok niego leżał olbrzymi pień dziwacznie rozłupany.
Karla interesowały inne sprawy. Określał prędkość,, co wymagało w tych warunkach nie lada wysiłku, oraz ustalał na wymontowanym z helikoptera kompasie kierunek lotu. Właśnie chciał przekazać Geli swoje wątpliwości, kiedy lot został raptownie przerwany. Niemal w ostatniej chwili uchwycili się lin.
Czerwoniec opuścił się na nierówne, strome zbocze, przybierając pozycję pionową.
Zaledwie Gela i Karl zdołali usadowić się wygodniej, znowu zmienił kierunek, oni zaś o mały włos nie runęli na ziemię; Czerwoniec opuścił się na dół i żwawo zaczął schodzić po zboczu. Najwidoczniej nie potrafił poruszać się powoli.
Wkrótce dotarł do podnóża wzniesienia. Pomiędzy brązowymi, bezładnie porozrzucanymi balami gdzieniegdzie wystrzeliwały w górę rośliny. Czerwoniec kroczył z zapałem przed siebie, wykonując niemal karkołomne ćwiczenia akrobatyczne.
W oddali wznosiły się skały, od czasu do czasu coś przelatywało nad nimi, raz natknęli się również na mrówkę.
Pod sześcioma nogami Czerwońca bale drżały i unosiły się do góry. Karl określił je jako “olbrzymie igły drzew”.
Czerwoniec kroczył prosto jak strzała. Wspinał się na wzniesienia, to znów się zsuwał, kilka razy omal się nie wywrócił. Uporczywie dążył do świetlistej plamy, którą wymalowało na ziemi słońce. Kiedy dotarł do niej, zatrzymał się na chwilę, po czym rzucił się na coś, kłapiąc donośnie szczękami. Gela nachyliła się do przodu, wzdrygnęła się i szepnęła do Karla:
– On pożera takie duże zwierzę, jakie przedwczoraj ustrzelił Chris. I nawet dobrze mu to idzie!
Potem zapadła cisza. Czerwoniec zrezygnował widocznie z dalszej wędrówki.
Naraz świetlista plama zniknęła. Prawdopodobnie chmury zakryły słońce. Nie mogli się jednak upewnić, gdyż korony olbrzymich drzew przysłaniały widok.
– Jak myślisz, gdzie jesteśmy? – zapytała Gela.
– Coraz trudniej jest odpowiadać na to pytanie – odparł Karl. – Ale wydaje mi się, że jakieś dwanaście mil na zachód od naszego celu.
Dopiero po dłuższej chwili Gela odezwała się. ze źle ukrywaną radością:
– Karl, chyba już wiem, w jaki sposób moglibyśmy kierować Czerwońcem. Myślę, że warto spróbować…
Karl spojrzał na nią wyczekująco.
– On przez cały czas leciał ku słońcu – wyjaśniła pospiesznie Gela – a ty opowiadałeś przecież, że w nocy jak głupi pchał się do ogniska. Moglibyśmy to wykorzystać. Podaj mi swój bagaż i przytrzymaj mnie mocno!
Karl chwycił ją za ramiona. Przez chwilę szukała czegoś gorliwie, aż wreszcie wyciągnęła wszystko, co było jej potrzebne.
Brakowało tylko możliwie jak najdłuższego kija, którego zdobycie nastręczało trudności, gdyż Czerwoniec mógł w każdej chwili nieoczekiwanie ruszyć.
W końcu Karl, trzymając się jedną ręką liny, podniósł z ziemi odpowiednią gałąź, którą wypatrzył z góry. Pomysł Geli intrygował go, ale ponieważ zachowywała się tajemniczo, nie zadawał pytań.
Przez pewien czas manipulowała przy kiju. Karl nie był w stanie dokładnie jej obserwować, gdyż zasłaniała mu sobą widok.
Wreszcie odezwała się z triumfem w głosie:
– No, to już.
I wtedy Karl zrozumiał: Gela przymocowała latarkę gazową do kija, a pojemnik ciśnieniowy do trójnogu, zapaliła teraz lampę i wysunęła ją przed głowę Czerwońca.
Karła opanowało podniecenie. On też przecież wiedział, że Czerwoniec zdąża do światła i że jest to wyjątkowo głupie stworzenie. Pod tym względem plan Geli miał duże szansę powodzenia.
Czerwoniec początkowo nie ruszał się z miejsca. Tylko jego lewy czułek, widoczny doskonale, drżał nerwowo. A potem rzucił się do przodu.
Gela wymachiwała lampą, chcąc się przekonać o skuteczności swojego pomysłu, a powodzenie rozzuchwalało ją. Śmiała się, wykrzykiwała coś bez związku do Czerwońca, który posłusznie skręcał w żądanym kierunku, w zależności od tego czy lampa znajdowała się z lewej, czy też z prawej strony przed jego głową.
Jego bieg zdawał się nie mieć końca. W ciągu godziny pokonał trasę, która odpowiadała normie południowej. Jazda nie należała jednak do najwygodniejszych. Taboreciki, na których siedzieli, pozostawiały wiele do życzenia, a ponieważ Czerwoniec pokonywał wszystkie przeszkody, to wspinając się na nie pionowo, to znów pędząc poziomo, jeźdźcy byli zmuszeni do wykonywania niemal akrobatycznych figur. Nie tracili jednak humoru.
Dotarli do miejsca pokrytego bujną trawą. Kiedy Gela, sądząc, że znajdują się już blisko celu, zwabiła Czerwońca po raz drugi na szczyt ogromnego źdźbła, słońce wyjrzało zza chmur. Czerwoniec przyśpieszył. I w tej samej chwili, kiedy Geli wydało się, że widzi w oddali zwalone drzewo, zwierzę uniosło się w powietrze i prędko, jak to było w jego zwyczaju, poszybowało na południe, wprost ku słońcu.
Daremnie Gela krzyczała, wymachując mu przed głową lampą. Jej światło nie mogło się równać z intensywnymi promieniami słońca.
Na szczęście nie trwało to długo. Już wkrótce Czerwoniec zaniechał swego lotu i po karkołomnej spirali, która omal nie wyrzuciła jego pasażerów z siedzeń, osiadł na jakiejś dziwnej, pionowej, poruszającej się do przodu płaszczyźnie. W polu ich widzenia ukazały się teraz grube, przecinające się wzajemnie zielone prążki.
Nim zdążyli określić dokładnie swoje położenie, Gela wykrzyknęła:
– Nasze miejsce, tam w dole!
Karl drgnął gwałtownie. Rzeczywiście, nie było wątpliwości. Sam niejednokrotnie obserwował to miejsce z góry. Przesuwali się teraz na dużej wysokości nad swoim pniakiem.
– Na ziemię, szybko! – krzyknął Karl. Znowu oddalili się od celu o tysiąc stóp. Karl chwycił za rękę Gelę, która zrozumiała, odczepiła liny i zsunęła się ze swego siedzenia.
Przez pewien czas spadali w dół po dziwacznej, pofałdowanej stromej ścianie, która potem oddaliła się od nich nagłymi i wielkimi skokami. Jeszcze chwila – i w ich polu widzenia pojawiły się dwie ogromne kolumny, których widok zbudził w Geli niejasne wspomnienia.