Nie wątpił już teraz, że zwierzę zostało zwabione blaskiem płomieni. Przypomniał sobie dawne wydarzenie, kiedy to wypuścili pierwsze sztuczne słońce. Cały rój skrzydlatych istot wpadłby na nie, gdyby nie górna osłona.
Wreszcie ułożył się do snu. Śnił o turkoczących, skrzydlatych potworach, które okrążały go, potem sam brał udział w jakimś szaleńczym locie, wreszcie zapadł w głęboki sen, z którego zbudziły go dopiero słońce i pełne zachwytu parskanie Geli. Kiedy z trudem otworzył oczy, śmiała się do niego radośnie z wodnej kuli, wiszącej na źdźble tuż przed wejściem.
Przygoda z bajkowym stworzeniem wydała mu się tak nierealna, zwłaszcza teraz, w słoneczny poranek, że postanowił na razie nie mówić o tym. Dopiero kiedy zobaczył liść w miejscu, gdzie w nocy płonęło ognisko, uwierzył, że nie był to sen.
Ranek był chłodny. Gela zeskoczyła ze źdźbła i chcąc się rozgrzać przebiegła kilkaset stóp po żółtym liściu. Podczas trzeciego okrążenia zbliżyła się do podwiniętego brzegu i zatrzymała się nagle.
Karl spojrzał na nią z natężoną uwagą. Podeszła na palcach do wysokiej na około osiemdziesiąt stóp łodygi i skinęła na Karla. Kiedy zbliżył się do niej, zasłoniła usta dłońmi i szepnęła:
– Co za fantastyczne stworzenie! – Karl zrobił ruch, jakby zamierzał pobiec po broń, ale Gela dodała: – Ono śpi, chodź!
Był to ten sam owalny owad. Widocznie wciągnął teraz zupełnie odnóża, bo sprawiał wrażenie, jakby przylegał częścią brzuszną bezpośrednio do podłoża.
– Czy nie jest piękny? – szepnęła Gela. Podeszła jeszcze bliżej i zapukała w czerwony, sterczący jak góra pancerz. – Zachwycający!
Karl zbliżył się również i przesunął otwartą dłonią po skorupie. Pod palcami poczuł faliste, podłużne spoiny. Cała powierzchnia lśniła jak glazurowana ceramika.
– Chodźmy stąd – powiedział. Przypomniał sobie, jak szybko zwierzę manipulowało swymi ciężkimi pokrywami, które mogłyby ich zmiażdżyć. Chwycił Gelę za rękę: była chłodna. Pomyślał, jaki to pełen harmonii kontrast: jej jasne ciało na tle połyskującej czerwieni zwierzęcia, potem powiedział tonem wykluczającym sprzeciw: – Ubieraj się, szybko!
Gela, rozbawiona, oddaliła się szybko. Karl wiedział, że i cna nie ma złudzeń co do sytuacji, w jakiej się znaleźli, tym bardziej więc cieszył go jej spokój i zachwycała odwaga.
Kiedy się ubierała, Karl przyrządzał śniadanie i niespostrzeżenie przepakował jej bagaż. Najcięższe rzeczy przeznaczył dla siebie.
Gdy wyruszyli w drogę, z twarzy dziewczyny zniknęła jednak radość. Wyglądała na wypoczętą, ale myślała o marszu i związanych z nim trudach.
Już po pierwszej godzinie Karl zaproponował przerwę na odpoczynek. Gela była mu za to wdzięczna, ale sprzeciwiła się.
– W ten sposób nigdy nie dojdziemy! – powiedziała z wyrzutem, jednak usiadła na zdjętym bagażu.
– Wiesz, moglibyśmy tu żyć jako pustelnicy – zauważył Karl. – Ale znaleźć drogę, dojść do celu, to już inna sprawa.
Sposób, w jaki to powiedział, wyostrzył jej uwagę.
– Chyba masz coś na sercu. Jeżeli tak, wykrztuś to wreszcie – zaproponowała.
– To chyba zwariowany pomysł – zaczął wycofywać się Karl.
– Myślę, że nie ma bardziej zwariowanego pomysłu, niż ta piesza wędrówka – powiedziała cicho Gela.
– No, dobrze – Karl usiadł obok niej. – Tego czerwonego olbrzyma widziałem już poprzedniej nocy, zupełnie dziarskiego. Jeżeli nie był to ten sam, to przynajmniej taki sam. On fruwał. Tak, tak, ma skrzydła. To chyba chrząszcz – wyjaśnił, widząc jej zdziwione spojrzenie. – Leciał ciągle do ognia, rozumiesz? Gdyby ognisko było większe, spaliłby się. A jaki był ruchliwy, mówię ci! Żebyś widziała, jak szybko przelatywał z miejsca na miejsce… – Urwał i spojrzał na Gelę z chytrym uśmiechem. – Powinniśmy zastanowić się, czy nie poprosić któreś z tych stworzeń, żeby nas przetransportowało – dodał wreszcie.
– I sądzisz, że wyświadczy nam tę przysługę? – Gela podjęła ten żartobliwy w jej mniemaniu ton.
– Jeżeli bardzo go poprosimy… – Karl wzruszył ramionami. – Obmyśliłem już nawet sposób.
– A jak ugryzie? – zapytała Gela. – Jedno kłapnięcie szczękami i już po tobie.
– No cóż – powiedział przeciągle Karl. – Możemy oczywiście żałować, że jest tak zwinny.
– A więc co proponujesz? – Gela spoważniała.
– Mamy ten specjalny klej – zaczął wyjaśniać Karl. – Przykleimy do pancerza coś w rodzaju siedzenia…
– Człowieku, dlaczego ci to wcześniej nie przyszło do głowy! Wracamy, szybko! Mam nadzieję, że on tam jeszcze siedzi. – Gela zaczęła traktować to wszystko serio.
– Gela, to był raczej żart. – Karla ogarnęły wątpliwości. – W jaki sposób skłonimy go, żeby poleciał w tym, a nie innym kierunku!
– Wymyślimy coś, no, pośpiesz się! – Gela wzięła na ramię swój tłumok. Sprawiała teraz wrażenie, jakby całe jej zmęczenie gdzieś uleciało.
– Gela – upomniał ją Karl.
– Jeżeli nic z tego nie wyjdzie, stracimy dwie godziny. Cóż to jest wobec tych kilkudziesięciu, jakie mamy jeszcze przed sobą.
Karl uśmiechając się potrząsnął głową.
– Tym razem ty zwariowałaś – mruknął. Mimo wszystko wierzył jednak, że jego pomysł nie jest taki zły. To była ostatnia nadzieja.
Po trzech kwadransach dotarli do miejsca swojego ostatniego obozowiska. Gela puściła się pędem po żółtym liściu do jego zawiniętego w rurkę brzegu.
Czerwone zwierzę siedziało tam jeszcze w bezruchu. Gela była pewna, że śpi. A może było martwe?
Ostrożnie zbliżyła się do jego głowy. Czułki poruszały się ledwo dostrzegalnie. Dopiero teraz zauważyła, że pod błyszczącą czernią część pancerza ma dwie ruchome białe płyty.
Karl pozbył się wszelkich wątpliwości. Bacznie zlustrował roztaczający się wokoło gąszcz i wkrótce znalazł to, czego szukał: na ziemi leżało kilka dużych baldachów. Karl wyciął z nich dwie rozwidlone szypułki kwiatowe w kształcie małych trójnogów. Gela mieszała w tym czasie klej.
Kiedy podeszła do czerwonej pokrywy, Karl przekonał się, że do przyklejenia uchwytów nadaje się bardziej przedplecze, które nie bierze udziału w otwieraniu i składaniu skrzydeł. Poza tym pancerz wydawał się tu bardziej masywny.
Trójnogi przykleili jeden za drugim, mniej więcej w odległości ośmiu stóp za głową zwierza. Byli przekonani, że potwór nie zauważy ich obecności ani nie poczuje dodatkowego ciężaru.
Gela dygotała z podniecenia i ze strachu, że zwierzę rnoże się obudzić, zanim skończą przygotowania. Kiedy tylko klej zasechł, powiesili bagaż, następnie Karl wsunął się na tylne siedzenie i pomógł Geli zająć miejsce przed sobą.
Siedzieli tak przez pewien czas, ale kolos nie poruszał się wcale. Karl krzyczał, stukał dosyć bezceremonialnie w pancerz, potem usiłowali obudzić go wspólnie – bez skutku.
– Może jest chory? – rzekła z obawą Gela.
– Jeżeli to jest ten z poprzedniego wieczoru, to wykluczone – odparł Karl.
Ich cierpliwość została jednak wystawiona na ciężką próbę. Nie mieli odwagi też zsiąść na ziemię, bo owad mógłby się nagle obudzić i odlecieć bez nich.
Gela zaczęła już się zastanawiać, czy nie postąpili zbyt pochopnie.
Zwinięty liść był w kilku miejscach popękany. Przez jedną z takich szczelin wśliznął się teraz promień, trafiając Czerwońca, jak Gela ochrzciła zwierzę, prosto w głowę.
– Uwaga! – krzyknęła Gela, dosłownie w ostatniej chwili. Potężne szarpnięcie wywindowało ich w górę o jakieś siedem stóp. Karl stracił równowagę i zawisł, trzymając się żerdzi siedzenia.
Na szczęście zwierzę zatrzymało się na moment, a Karl wykorzystał to, aby usadowić się pewniej.
A potem rozpoczął się ten niesamowity marsz.
Czerwoniec zaczął przeciskać się przez skręcony w rurkę liść. Wędrowcy skryli głowy w ramionach. Pokrywy pancerza szorowały donośnie o liść. Kiedy zwierzę wydostało się już na zewnątrz, zatrzymało się znowu, badając przez chwilę kierunek, a potem popędziło żwawo w stronę dwa razy cieńszego od siebie źdźbła i w tym samym szaleńczym tempie zaczęło się wspinać po nim na górę.