Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Karl pracował zawzięcie obok helikoptera. Podnosił łodyżki wysokiej trawy i układał je na ziemi przed maszyną. Podłoże było jeszcze rozmiękłe i przy wyskakiwaniu z kabiny przyklejały się za każdym razem do butów grudy i kamienie.

– Karl – zwróciła się do niego Gela, kiedy odpoczęła już trochę po wspinaczce – spróbuj ustalić położenie naszego pniaka, z zapisu albo z pamięci.

A kiedy Karl skinął jedynie głową, nie przerywając swojego zajęcia, dodała bardziej zdecydowanie:

– Proszę cię, zrób to od razu. Karl podniósł się.

– Już biegnę – odparł, wpadając ku radości Geli w swój dawny ton. – Może to coś da – dodał. Z jego miny łatwo było odgadnąć, że wątpi w powodzenie tego przedsięwzięcia.

– Chcesz może do końca swego życia zajmować się tą trawą? – zapytała drwiąco.

Podczas gdy Karl wspinał się do kabiny, Gela ustalała kierunki z położenia słońca. Po chwili usłyszała okrzyk Karla:

– Południowo-południowy zachód w odległości… około dwudziestu mil.

– No widzisz – triumfowała Gela. – To by się zgadzało z moimi obliczeniami. A więc szykujemy się!

– Poważnie?

– Poważnie.

– Ale tak przecież nie można – protestował słabo Karl. – Helikopter.

– Nie ma czegoś takiego jak “nie można” – obruszyła się Gela. – Sądzisz, że uda ci się uruchomić ten wrak?

Karl uśmiechnął się.

– No to pakujmy się – zadecydował.

Już wkrótce jednak stało się jasne, że trudy marszu przerastają ich siły.

Ziemia była tu poprzerzynana rozpadlinami i usiana głazami krzemowymi, pomiędzy nimi rozlewała się kleista masa. Długie korzenie ciągnęły się daleko na kształt grubych lin, gdzieniegdzie zaś sterczały pojedynczo lub w kępach olbrzymie trawy. Wielokrotnie napotykali mrówki, pająki oraz inne nieznane zwierzęta o przerażających rozmiarach. Widywali też mniejsze istoty, równe im samym, a nawet jeszcze mniejsze, o sześciu kończynach, z wyraźnym podziałem na człony, niezgrabne. Przeważnie sprawiały wrażenie bezbarwnych, niemal przezroczystych.

– To chyba kleszcze – zauważył Karl. – Daw? niej widywano je również u nas.

Tylko nieliczne z napotykanych zwierząt przyjmowały postawę agresywną. Większość z nich siedziała nieruchomo w swych norach i na pniach lub poruszała się ociężale, spożywając jakiś pokarm.

Gela czuła, że nie sprosta trudom wyczerpującego marszu. Paczki, które nieśli na plecach, zawierające przede wszystkim prowiant, odzież i drobny sprzęt, jak kocher, aparat fotograficzny, liny, ciążyły coraz bardziej. Karabin ciążył jej, ale nie chcąc się skompromitować nie proponowała odpoczynku. Karl jednak dostrzegł znużenie swojej towarzyszki. Udając, że jest zmęczony, zaproponował odpoczynek. Gela zaprotestowała, jakkolwiek bez przekonania, ale była mu wdzięczna.

Istotnie, przedsięwzięcie było syzyfowe. Często musieli długo obchodzić ogromne, zwalone pnie, bryły splątanych korzeni, skały lub też groźnie wyglądające albo istotnie niebezpieczne stwory. Z trudem wdrapywali się na tarasujące im drogę przeszkody.

W ten sposób przebyli pierwszego dnia marszu zaledwie jedną czwartą drogi, którą w normalnych warunkach mogliby przejść w ciągu jednego dnia.

Wieczorem Gela odczuwała już tylko potrzebę snu. Odpowiadała półsłówkami, a z konserw, które Karl podgrzał nad płomieniem, zjadła tyle co nic.

Po doświadczeniach pierwszego dnia stało się jasne, że muszą teraz nadzwyczaj ostrożnie gospodarować zapasami, jakie wzięli ze sobą. Dotyczyło to również dwóch butelek wysoko sprężonego gazu palnego.

Odpoczęli w kryjówce, którą tworzyły dwa, rosnące jeden nad drugim, liście. Ognisko rozpalili tuż przed wejściem.

Od razu po posiłku Gela wpełzła do swojego śpiwora i momentalnie zapadła w sen. Karl sprzątał jeszcze i szykował sobie posłanie.

Nie mógł się zdecydować: czy zostawić tak ognisko, czy też zgasić je. Czasem panującą wokół ciszę zakłócał świst, jeszcze częściej zdawało mu się, że dostrzega przemykające obok cienie. Co jeszcze groziło im w tym okropnym, nieprzyjaznym świecie?

Ognisko rozjaśni przynajmniej ciemności przed wejściem, zwierzę, które chciałoby się podkraść nie zauważone, nie miałoby łatwej sprawy. Może ogień odstraszy intruzów…

Karl dołożył do ognia wilgotnych szczap, potem umieścił w zasięgu ręki obydwa karabiny, swój i Geli, i wczołgał się wreszcie do śpiwora. Wiedział, że nie będzie w stanie czuwać przez całą noc i że pozostaną bez ochrony. Zerknął na Gelę. Obudzić ją za dwie godziny? To by było okrutne i może niepotrzebne. Ona też nie wytrzyma długo bez snu…

Na twarzy Geli, już odprężonej, migotał odblask płomieni. Od czasu do czasu mruczała coś we śnie.

Karl naraz poczuł dla niej dziwną tkliwość. Musimy dojść, pomyślał z zawziętością. Tak, Gela, Elsbeth byłaby teraz w twoim wieku. To tak bardzo upragnione, niezdolne do życia dziecko zabrało ze sobą życie jego żony… I jaka to była pociecha, że inni też przeżywają tragedie. Odkąd zaczęła szaleć ta przeklęta amnezja? Karl potarł sobie czoło.

Gdzieś w górze rozległo się brzęczenie. Karl uniósł z wysiłkiem powieki.

Cisza.

Od strony ogniska dobiegł go trzask.

Musimy sobie dać radę. A teraz czas spać, jutro czeka nas męczący dzień. Obrócił się na bok i raptem drgnął. Znowu rozległo się brzęczenie, tym razem bardziej donośne niż poprzednio i groźne. Przez moment płomienie ogniska zasłoniło jakieś duże, przelatujące ciało.

Karl ostrożnie oswobodził się ze śpiwora. Był już zupełnie przytomny. Chwycił karabin, odbezpieczył go i z bronią gotową do strzału wyszedł spod okrywającego go liścia. Brzęczenie nasiliło się, a w następnej chwili rozległ się nad nim trzask, coś uderzyło o tworzący dach liść i z donośnym pluskiem upadło tuż obok na ziemię głośno chrobocząc.

Teraz, kiedy chwila grozy minęła, Karl wskoczył z powrotem pod liść. Jego pierwszą myślą było: obudzić Gelę. Potem opanował się. Na to miał jeszcze czas!

Na zewnątrz panował hałas. Obydwa liście – dolny i ten spełniający rolę dachu – dygotały pod ciosami ciemnego kolosa, który zmieniał ustawicznie położenie, zasłaniając sobą ognisko.

Karl powoli zbliżył się do wejścia i wtedy oczom jego ukazał się przerażający widok: przed ogniskiem tarzało się jakieś czerwone, nieforemne monstrum, pięciokrotnie wyższe od człowieka.

Upłynęła długa chwila, zanim Karl zorientował się w sytuacji. Potem z trudem powstrzymał się od śmiechu: zwierzę leżało na grzbiecie i najwidoczniej nie było w stanie stanąć na swych niezdarnie poruszających się w górze sześciu owłosionych i zakończonych pazurami odnóżach. Machając ogromnymi czułkami przewalało się z boku na bok i obijało gwałtownie o liść. Wypukły chitynowy grzbiet zwierza sprawiał wrażenie twardego. Karl wywnioskował to z trzasków, zgrzytów i skrobania po podłożu. Skorupa, pokryta dużymi, czarnymi plamami, połyskiwała ciemno-czerwono w świetle ogniska. Głowa i widoczna teraz część brzuszna lśniły gładką czernią. Może to chrząszcz, pomyślał Karl. Powinienem był wtedy lepiej uważać, kiedy w szkole omawiano wymarłe zwierzęta…

Raptem osłupiał: pokrywająca odwłok pierwsza para skrzydeł rozwarła się. Owad wyprężył się i podrzucił do góry, po czym nagle powrócił do pozycji brzusznej i znieruchomiał. Po chwili pokrywy rozwarły się po raz drugi tak nieoczekiwanie, że Karl, jakkolwiek trzymał się przezornie w bezpiecznej odległości, odskoczył przerażony do tyłu. Nie wiedział, co robić. Szczęki i pazury świadczyły o tym, że owad może być niebezpieczny. Karl rzucił przelotne spojrzenie na Gelę. Spała spokojnie i mocno.

Zwierzę działało teraz szybko. W górę wystrzeliły cztery pokaźnej wielkości skrzydła, które nagle zawirowały donośnie i w następnej chwili, pozornie wbrew wszelkim prawom fizyki, ciężkie zwierzę uniosło się w powietrze. Po chwili nadleciało ponownie, ocierając się niemal o płomień i znowu zniżyło lot.

To zastanowiło Karla. Ciągnie w stronę ognia. Bez namysłu przesunął skrawek liścia nad niebieskimi językami płomieni. Momentalnie zapadła głucha ciemność. Brzęczenie zamarło w oddali.

19
{"b":"107060","o":1}