– Wydaje mi się, że stanowią przedziwną mieszaninę stagnacji i ewolucji – zauważył Hal, – Przypomnijcie sobie wydarzenie z mrówką i inne, z tym wszystkim muszą się przecież uporać.
– Nadal jesteś przekonany, że oni pochodzą… z tej starej księgi? – zapytała uszczypliwie Ewa.
– Nadal – potwierdził Hal niewzruszenie. Zresztą nie tylko ja – dodał tajemniczo, myśląc o Res.
– A twoja wersja o kosmosie? – nie dawała za wygraną Ewa, zwracając się tym razem do Djamili.
Ta uśmiechnęła się.
– Nie jestem pewna. Chociaż… od ostatniego dziesięciolecia rzadko kto wątpi w fakt, że Ziemia przeżyła w swych czasach prehistorycznych wizytę z kosmosu. Jeszcze do niedawna nikt nie chciał w to wierzyć, jako że takie teorie podkopywały podwaliny starożytnej wiedzy. Może więc oni odwiedzili nas ponownie? Pokryjomu dowiedzieli się wszystkiego, aby móc się łatwiej dopasować…
– A bogowie, którzy wtedy zstąpili na ziemię, byli mikroskopijnymi istotami, tak? – zapytał ironicznie Hal.
– Na tym właśnie polega dopasowanie – odparła z naciskiem Djamila. – W ten sposób mogą pozostać niewidzialni. – Roześmiała się swobodnie. – Uspokój się, to już niedługo! – Spojrzała na zegarek. – Możemy już wejść – powiedziała, wstając powoli.
Zaledwie zajęli miejsca w komfortowym i przestronnym pomieszczeniu z plastyku, pojawili się goście.
Wylądowali – prowadzeni przez radiolokacyjne ścianki kierujące – na stole konferencyjnym, na wyznaczonym miejscu, przed ustawionymi tam obiektywami i ekranami.
Tu także technicy dokonali rzeczy niezwykłej: na ekranach widać było obraz stereoskopowy makrosów, których wielkość nie przekraczała trzech milimetrów; w porównaniu z przybyszami byli nadal olbrzymami, ale już w rozsądnej proporcji.
Przybyła cała eskadra helikopterów – pięć, jak policzył Hal – tworząc szpaler. Kiedy silniki ucichły, przyrządy kontrolne zameldowały kolejny przylot. Tym razem była to duża maszyna, eskortowana przez dwa mniejsze samoloty w kształcie rakiet.
Hal spoglądał przez urządzenie optyczne na stół. Samolot miał dosyć pokaźną długość wynoszącą niemal cztery centymetry! Wbrew wyobrażeniom Hala z samolotu nie wysiadł żaden dostojny brodacz, ale młody, wysportowany mężczyzna, który przeskoczył kilka ostatnich stopni trapu. Za nim ukazali się młoda kobieta i kilku mężczyzn, w tym również starszych. Wszystko to Hal mógł obserwować wyłącznie dzięki urządzeniom optycznym.
Osobliwe ubrania i fryzury gości nie zdziwiły nikogo; wszyscy zdołali się już zapoznać z tamtą epoką.
Przybysze mieli na sobie solidne ubrania z antycznymi zamkami i naszytymi kieszeniami. W ogóle wszystko, co nosili, było uszyte z części. Widocznie nie znali jeszcze ubrań mono-częściowych.
Kobieta odziana była identycznie. Hal z trudem rozpoznał jej płeć. Pod grubym materiałem jej kształty odznaczały się raczej skromnie. Ubranie nie miało żadnego prześwitującego miejsca, nie widać było na nim żadnej gry kolorów, nie sprawiało też wrażenia wygodnego. Prawdopodobnie można było się w nim spocić.
Hal zerknął na siedzącą tuż obok Djamilę. W porównaniu z tamtą kobietą była odziana jedynie w mgiełkę. No cóż, to była nowoczesna tkanina z regulowaną temperaturą. Nawet ten szczegół prowokował do natrętnej myśli: w jakim stopniu będzie możliwe porozumienie? Nie porozumienie, ale wzajemne zrozumienie się?
Uwagę Hala zajęły znowu wydarzenia rozgrywające się na stole. Z helikopterów wysiedli już wszyscy, niektórzy nosili jakieś przyrządy. Teraz tworzyli grupę liczącą dwadzieścia pięć osób, wśród których Hal dostrzegł kilka kobiet.
Na ich czele szedł młody mężczyzna; Hal domyślał się, że jest to ów Chris Noloc, który zamienił z nimi pierwsze słowa.
Nagle przystanął z wahaniem, a za nim reszta.
No tak, nikt z makrosów nie mógł wyjść im naprzeciw, aby ich powitać. Nastała kłopotliwa przerwa. Zresztą jeszcze jedno niezręczne niedopatrzenie dało teraz o sobie znać: goście nie mieli na czym usiąść!
Sytuację uratował jeden z pomysłowych techników. Przeciągnął cienki, miedziany drut, który naprężył się, wyginając lekko. Tak zakrzywiony drut technik wsunął ostrożnie między samoloty.
Goście zrozumieli i usiedli.
Hal spróbował znaleźć się w sytuacji gości: Jak ja bym się czuł, rozmyślał, gdybym siedział na lotnisku przed całym szeregiem gigantycznych przyrządów technicznych, mając za sobą samoloty, a przed sobą, na ekranach, mimo wszystko olbrzymie, pokazane stereoskopowe istoty, wpatrzone we mnie jak w clowna. Wzdrygnął się.
Goście siedzieli stłoczeni w półkolu – tak jak uformował się drut. Część z nich krzątała się dokoła, ciągnąc za sobą kable i przyłączając je do przywiezionych przyrządów. Wreszcie można było zacząć.
Okazało się, że sekretarka generalna i profesor Fontaine studiowali między innymi historyczne języki świata, dzięki czemu znali język antyczno-angielski. Kierując się zasadami grzeczności – przestarzałymi, według Hala i Djamili – postanowili przeprowadzić rozmowę właśnie w tym języku. Reszta mogła korzystać z symultanki.
Halowi wydało się to dziwne, gdyż okazało się, że nie tylko ów Noloc, ale również technicy, z którymi prowadzono rozmowy przygotowawcze, znali język niemiecki i internacjonalny.
Dlatego też roześmiał się, kiedy Noloc zaczął mówić w języku, internacjonalnym.
To, co ujawniła rozmowa, było właściwie – pominąwszy niesamowite źródło – zakończeniem całego ciągu logicznych powiązań.
Goście okazali się ludźmi usuniętymi w osobliwy i tragiczny zarazem sposób z grona osobników dużych, pomniejszonymi do skali l: 2050 i cofniętymi w rozwoju – biorąc pod uwagę stan obecny – o ponad sto lat.
Po grzecznościowej wymianie słów Chris Noloc zaczął opowiadać brzmiące niemal niewiarygodnie dzieje własnego społeczeństwa:
– Przede wszystkim muszę wam coś wyznać – powiedział. Podniósł się i wyjął z kieszeni arkusz papieru. – Do niedawna, a ściślej mówiąc do śmierci naszego właściwego kierownika ekspedycji nie powiedziałbym nic o naszym pochodzeniu, bo… bo po prostu, tak jak większość z nas, sam nic o tym nie wiedziałem. Tocs wyjaśnił mi wszystko jako swojemu następcy tuż przed śmiercią. My – tu Chris powiódł ręką, wskazując siedzących współtowarzyszy – uwolniliśmy się wreszcie od klątwy, która ciążyła nad naszą przeszłością. W sprawę wtajemniczeni są wszyscy członkowie ekspedycji, ale nie nasz naród.
Hal spojrzał na Djamilę. Sytuacja stała się jasna. Oto, co nas czeka, pomyślał Hal. Czyżby słowa Chrisa oznaczały, że zostaliśmy wciągnięci w jakiś zatarg pomiędzy maluchami? Czy korpus ekspedycyjny odłączył się od tych, którzy ich wysłali? A może żywi teraz jakieś złe zamiary, chcąc wykorzystać fakt, że reszta narodu nie zna własnej przeszłości? Czyżby miało się okazać, że nasze środki ostrożności są konieczne, a nawet niewystarczające?
Z drugiej strony ani ten Chris, ani pozostali przybysze nie wyglądali na takich, którzy knują coś złego. Chociażby ta szczerość, która przebijała już z pierwszych słów…
Hal skoncentrował się ponownie na mówcy.
– Wy i my jesteśmy wytworami tej samej ewolucji! – Chris przerwał.
Djamila szturchnęła Hala w bok, a Gwen ściągnął kąciki ust i rzucił mu pełne uznania spojrzenie. Również Res zerknęła na niego, jakby chciała powiedzieć: “No, proszę!”
– Nasi przodkowie – mówił dalej Chris – byli jeszcze w roku 1980 normalnymi ludźmi, przynajmniej jeżeli chodzi o wzrost – uśmiechnął się. – Przed stu dziewięćdziesięciu laty utworzyli oni, a było ich dwa tysiące zdrowych ludzi, kobiet i mężczyzn, swoje państwo, Blessed Island, czyli Błogosławiona Wyspa, jak je nazwali. Tak, kraj ten powstał po kryjomu i w ten sposób zaczęła się cała tragedia.
Byli po prostu sektą, jedną z licznych, jakie istniały wówczas w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, marzyli jak wielu ich rodaków o lepszym świecie.
Ta sekta różniła się od innych jednym drobiazgiem, bardzo zresztą istotnym: byli w stanie realizować swoje plany! Część tych ludzi pochodziła z rodzin wielkich biznesmenów, dysponowała więc ogromnymi środkami finansowymi. Ich prorok, profesor Nhak, obiecał im…