Odniósł wrażenie, że rozmowa się kończy.
Nagle do profesora podeszła Res i gestem poprosiła o przekazanie jej mikrofonu.
Hal obserwował z napięciem całą scenę.
Fontaine był jakby zaskoczony. Spojrzał na Res, na mikrofon, na Gwena, przeniósł wzrok na sekretarkę generalną. Przerwa zaczynała być kłopotliwa. Wreszcie podał jej mikrofon.
– Noloc – odezwała się Res – wspomniałeś o dwóch ekspedycjach. Kiedy odbyła się pierwsza?
Przerwa. Pytanie zaskoczyło widocznie drugą stronę. Również towarzysze Res spoglądali po sobie zdezorientowani.
Po chwili zabrzmiała odpowiedź:
– Wylądowała dwadzieścia jeden miesięcy temu zapewne uległa katastrofie.
Res uczyniła gest, jakby zamierzała zadać następne pytanie, ale profesor odebrał jej mikrofon.
Kontakt został również przerwany przez drugą stronę. Po zwięzłej odpowiedzi na pytanie Res, Noloc pożegnał się, przypominając tylko umowę.
Obecni spoglądali po sobie bezradnie. Oto rozmawiali z maluchami, nawet w swoim własnym języku, a mimo to nie wiedzieli ani kim tamci są, ani skąd przybyli. Przecież takie sprawy należało wyjaśnić od razu!
Hal wątpił, czy rozmowy dotyczące organizacji spotkań dostarczą informacji na ten temat. Wyglądało na to, że przybysze chcą na razie zachować swoje incognito. Nie był tym zachwycony. Zależało mu na potwierdzeniu swojej tezy, tym bardziej że sam zaczynał się już wahać.
Ale – tej myśli uczepił się mocno – do tej pory była to jedyną teoria, która jakoś wyjaśniała wszystkie zjawiska związane z przybyszami. Odczuwał satysfakcję, że wszelkie środki ostrożności, które zresztą wydały mu się nieco przesadzone, będą podjęte dzięki niemu.
Profesor Fontaine był skłonny widzieć w zachowaniu Res przyczyną nagłego zakończenia rozmowy. Powiedział jej wprost, że uważa tę samowolną ingerencję za niestosowną. Gwen i Ewa starali się go jakoś ułagodzić, sekretarka generalna nie zabierała głosu, a Res, nie próbując się nawet usprawiedliwić, powiedziała zamyślona:
– Drogi profesorze, wydaje mi się, że moje pytanie było istotne. Wcale nie żałuję, że je zadałam! – Odeszła jakby roztargniona, kiwnąwszy jeszcze Halowi ręką.
Ten Noloc nie powiedział wcale, iłu ich jest, pomyślał Hal. Przypomniał sobie nagle, że ostatnio śledził wzrokiem w domu najmniejsze poruszenie lub zmianę w otoczeniu, poświęcając im mimo woli więcej uwagi niż zazwyczaj, że studiował zachowanie każdego owada, dopóki nie był pewny, że ma do czynienia naprawdę z owadem. W każdej chwili spodziewał się spotkać maluchów. A może oni znajdują się już wśród nas, całe miliony? Może tkwią w najbardziej czułych mechanizmach naszego życia, okupując wszystkie punkty newralgiczne? Może czekają tylko na hasło, aby zrzucić ze swych helikopterów mikroby, a potem całe ich armie rozprzestrzeniłyby się na ziemi, jak tamten potok drobnoustrojów w Afryce Północnej… Może znają jeszcze inne sposoby?…
Hal nie był przekonany, czy w takiej sytuacji poradziliby sobie. Życie toczyło się teraz inaczej niż dawniej. Było z pewnością bardziej ustabilizowane, ale mniej bezpieczne.
Czym natomiast charakteryzowała się epoka, z której prawdopodobnie pochodzili mali przybysze? Wojny, morderstwa i inne przestępstwa kryminalne, wzajemna wrogość niemal wszystkich wobec wszystkich, szukanie własnej korzyści za wszelką cenę, chciwość, wyzysk, pośpiech oraz znieczulica – oto cechy tej epoki występujące w wielu krajach.
Hal odegnał od siebie te niezbyt przyjemne myśli i podał rękę Djamili. Wstali. Widocznie zbyt długa zajmowałem się tamtym okresem, pomyślał. Zresztą czy centrala encyklopedyczna jest zaprogramowana tak zupełnie obiektywnie? Czy ocena tej epoki nie jest za bardzo uproszczona? No nic, poczekajmy trochę. Najbliższe tygodnie przyniosą ostateczne rozwiązanie.
Sekretarka generalna poprosiła na naradę do dużego stołu umieszczonego w pawilonie. Nagle znów pojawiła się Res. Przechodząc obok Hala podsunęła mu pod nos mały pojemnik z odrobiną szarozielonej substancji.
– Z góry – wyjaśniła.
Dopiero po chwili Hal uświadomił sobie, że prawdopodobnie miała na myśli bazę maluchów.
Nic się nie zmieniło: do decydującego spotkania mieli się przygotować w ciągu dwóch tygodni. Obydwie strony uznały spotkanie za cel główny. Żadna ze stron nie wykorzystywała możliwości codziennego kontaktu. Bywały dni, kiedy technicy pozdrawiali się wzajemnie, ale po stwierdzeniu, że nie ma żadnych spraw do omówienia, przerywali łączność. Członkowie komisji uwzględnili prośbę maluchów, którzy chcieli przylecieć dużym samolotem, potrzebny był im jednak pas startowy. Obiecali udostępnić zarys swojego rozwoju, poprosili jednak o odpowiedni do ich aparatury filmowej powiększający układ optyczny.
Zanosiło się więc na sensację, wydarzenie szczególnej wagi, w miarę zaś upływu czasu rosło coraz bardziej podniecenie wszystkich zainteresowanych – oprócz profesora, który pozornie zachował spokój. Hal odnosił jednak wrażenie, że Fontaine zjada teraz więcej ciastek niż zwykle.
Odkrycie nowej bazy maluchów w ruinach starej leśniczówki przeszło niemal bez echa, tym bardziej że tamci przenieśli swoją bazę z powrotem na brzozę. Makrosi usunęli stamtąd aparaturę, aby nie wzbudzać podejrzeń swoich gości, którzy i tak mogli obserwować ich dokładniej.
Nie kryjąc się już, zamieszkali więc otwarcie na polanie i Hal z żalem spoglądał nieraz, przeważnie z rana, kiedy dla poprawy nastroju gimnastykowano się trochę, na ten piękny zakątek zeszpecony przenośnymi domkami, wszelkiego rodzaju sprzętem oraz pojazdami.
Nadciągał piękny, ciepły maj, ale nikt z grupy nie łudził się nadzieją, że skorzysta z pogody. Wystarczyło jednak pomyśleć o oczekującym ich wydarzeniu, aby żal szybko zniknął.
W tym czasie Hal został wezwany do kombinatu. Royl powitał go jowialnie, zapytał o zdrowie. Podczas rozmowy czuło się jednak wyraźnie, że według niego nadszedł już czas, aby Hal powrócił do swych obowiązków w zakładzie. Wreszcie zrzucił maskę. Zauważył jakby mimochodem:
– Wiem, Hal, nie chciałbym nalegać, jeżeli nie chcesz o tym mówić, dobrze, dobrze – tu uniósł ręce obronnym gestem – ale czy z tej sprawy w ogóle coś się wykluje? Wiesz, jak ważne dla produkcji są te katalizatory. A ty jesteś w końcu za nie odpowiedzialny. I nie miej mi tego za złe, twój zastępca… on nie bardzo się nadaje.
Royl stał się bardziej natarczywy, kiedy dowiedział się, że trudno teraz przewidzieć, jak długo potrwają jeszcze prace komisji.
Hal postanowił poprosić o pomoc Gwena, jednak ta sytuacja niepokoiła go trochę. Z drugiej strony miał nadzieję, że spotkanie z przybyszami pomoże mu rozwiązać ten problem szybciej i skuteczniej.
Tym razem panowało większe podniecenie niż przed pierwszą rozmową. Zresztą zaangażowano też więcej osób: w pawilonie zajęli miejsca w półkolu niemal wszyscy wtajemniczeni. Tylko nieliczni obserwowali urządzenia na zewnątrz.
Już na pół godziny przed wyznaczonym terminem większość uczestników zajęła miejsca. Wrzało jak w ulu, ludzie zachowywali się jak przed wielkim świętem.
Gwen, Ewa, Djamila i Hal siedzieli na skraju polany w skąpym cieniu młodego modrzewia, naprzeciwko brzozy, gdzie na wysokości pięciu metrów w miejscu obciętej gałęzi działo się z pewnością coś ciekawego. Zachowywali się tak, jakby to wszystko nie interesowało ich ani trochę. Jeżeli mogę ocenić resztę według siebie, pomyślał Hal, to nasza czwórka przypomina paczkę materiału wybuchowego, do której ktoś zbliża właśnie zapalony lont. Co chwila podnosił wzrok, zresztą nie tylko on jeden, spoglądając machinalnie na brzozę.
Nieco dalej rozłożył się na trawie Fontaine. Leżał oparty plecami o zmurszały pień i nie zwracając uwagi na to, że spróchniałe drzewo brudzi mu ubranie, medytował. Spoglądał to w górę, to znów na trawę, ale Hal był pewien, że profesor nie widzi niczego.
– Najbardziej ciekawi mnie, jak oni żyją – odezwał się Gwen. – Na pewno zaaklimatyzowanie się w tym środowisku – tu uniósł prawą rękę i wskazał nią na źdźbła trawy, trzęsawisko i leśne poszycie – jest dla nich bardzo trudne.