– A Rob Westerfield wywiązywał się ze wszystkich tych obowiązków ochoczo i radośnie?
Powinnam była ugryźć się w język. Jane Bostrom wyświadczyła mi grzeczność, udzielając zgody na wywiad, i odpowiadała na moje pytania. Stało się jednak dla mnie jasne, że jeśli szkoła miała jakieś większe problemy z Robem Westerfieldem, nie znalazły one odzwierciedlenia w jego aktach.
– Rob Westerfield najwyraźniej wywiązywał się z tych obowiązków ku zadowoleniu naszej szkoły – oświadczyła sucho.
– Czy ma pani spis uczniów z okresu, kiedy on tu był?
– Oczywiście.
– Czy mogę go zobaczyć?
– W jakim celu?
– Doktor Bostrom, kiedy Rob Westerfield siedział w więzieniu, pod wpływem narkotyków wyznał coś innemu więźniowi. Powiedział: „Zatłukłem Phila na śmierć i to było wspaniałe uczucie”. Ponieważ zaatakował ucznia w swojej poprzedniej szkole, nie można wykluczyć, że kiedy był tutaj, wszedł w zatarg z uczniem o imieniu Phil lub Philip.
Jej oczy pociemniały i przybrały jeszcze bardziej zaniepokojony wyraz, kiedy rozważała implikacje tego, co oznajmiłam. Potem wstała.
– Panno Cavanaugh, doktor Douglas Dittrick pracuje w Carrington od czterdziestu lat. Zamierzam go poprosić, aby do nas przyszedł. Poślę również po spis uczniów za tamte lata. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to zapraszam do pokoju konferencyjnego. Będzie łatwiej rozłożyć listy na stole i uważnie je przejrzeć.
Doktor Dittrick przesłał wiadomość, że właśnie prowadzi wykład i przyjdzie do nas za piętnaście minut.
– To wspaniały nauczyciel – powiedziała Jane Bostrom. – Myślę, że gdyby zawalił się dach, nie ruszyłby się z miejsca, dopóki nie skończyłby zajęć.
Chyba poczuła się ze mną bardziej swobodnie i z pewnością chciała pomóc.
– Philip to równie dobrze może być drugie imię, nie tylko pierwsze zauważyła. – Mamy wielu uczniów, którzy są znani pod swoimi drugimi imionami, ponieważ pierwsze nadano im po ojcach i dziadkach.
W okresie gdy Westerfield był w Carrington, liczba uczniów dochodziła do sześciuset. Szybko zdałam sobie sprawę, że Philip nie jest często spotykanym imieniem. Na listach pojawiali się regularnie James, John, Mark i Michael.
I mnóstwo innych: William, Hugo, Charles, Richard, Henry, Walter, Howard, Lee, Peter, George, Pauł, Lester, Ezekiel, Francis, Donald, Alexander…
A potem Philip.
– Mam jednego! – zawołałam. – Chodził do pierwszej klasy, kiedy Westerfield był w drugiej.
Jane Bostrom wstała i spojrzała mi przez ramię.
– Zasiada w naszej radzie nadzorczej – powiedziała.
Szukałam dalej.
Zjawił się doktor Dittrick, nadal ubrany w profesorską togę.
– Co się stało, Jane? – spytał.
Wyjaśniła i przedstawiła mnie. Dittrick zbliżał się do siedemdziesiątki, był średniego wzrostu i miał twarz naukowca. Mocno uścisnął mi dłoń.
– Pamiętam Westerfielda, oczywiście. Skończył szkołę zaledwie dwa lata wcześniej, zanim zabił tę dziewczynę.
– Była siostrą panny Cavanaugh – wtrąciła pośpiesznie doktor Bostrom.
– Bardzo pani współczuję, panno Cavanaugh, to straszna tragedia. A teraz chce pani sprawdzić, czy ktoś o imieniu Phil, kto uczył się tutaj w tamtym okresie, nie padł ofiarą zabójstwa.
– Tak. Zdaję sobie sprawę, że to może się wydawać trochę naciągane, lecz muszę zbadać tę możliwość.
– Oczywiście. – Zwrócił się do doktor Bostrom. – Jane, sprawdź z łaski swojej, czy Corinne jest wolna, i zaproś ją tutaj. Dwadzieścia pięć lat temu nie była jeszcze dyrektorką teatru, ale w nim pracowała. Poproś, żeby przyniosła afisze wszystkich przedstawień, w których występował Westerfield. Przypominam sobie, że wydarzyło się coś dziwnego przy okazji umieszczania jego nazwiska w programie.
Corinne Barsky zjawiła się dwadzieścia minut później. Energiczna, szczupła kobieta około sześćdziesiątki o ciemnych, przenikliwych oczach i głębokim, ciepłym głosie, przyniosła afisze, o które prosił Dittrick.
Do tego czasu znaleźliśmy dwóch dawnych uczniów o pierwszym imieniu Philip i jednego, który miał tak na drugie.
Pierwszy Philip zasiadał, jak powiedziała mi doktor Bostrom, w radzie nadzorczej szkoły. Doktor Dittrick pamiętał, że uczeń o drugim imieniu Philip wziął udział w dwudziestym spotkaniu swojej klasy dwa lata temu.
Do sprawdzenia pozostał więc tylko jeden. Sekretarka doktor Bostrom odszukała go w komputerze. Mieszkał w Portland w stanie Oregon i dokonywał corocznych wpłat na fundusz stypendialny szkoły. Ostatnio w czerwcu ubiegłego roku.
– Obawiam się, że zajęłam państwu mnóstwo czasu – przeprosiłam całą trójkę. – Jeśli można, to rzucę jeszcze okiem na afisze i zaraz sobie pójdę.
W każdym z przedstawień Rob Westerfield grał główną rolę męską.
– Pamiętam go – odezwała się Corinne Barsky. – Był naprawdę dobry. Bardzo zadufany w sobie, bardzo arogancki w stosunku do innych uczniów, ale dobry aktor.
– Więc nie mieliście z nim żadnych problemów? – spytałam.
– Och, pamiętam, że wdał się w sprzeczkę z dyrektorem. Chciał wystąpić, jak to nazwał, pod swoim scenicznym nazwiskiem zamiast pod własnym. Dyrektor odmówił.
– Jak brzmiało to nazwisko sceniczne?
– Chwileczkę, spróbuję sobie przypomnieć.
– Corinne, czy nie było jakiejś historii z Robem Westerfieldem i peruką? – spytał doktor Dittrick. – Jestem pewien, że coś takiego pamiętam.
– Chciał nosić perukę, w której występował w przedstawieniu w poprzedniej szkole. Dyrektor też się na to nie zgodził. Podczas sztuki jednak Rob wychodził z garderoby we własnej peruce i dopiero w ostatniej chwili zmieniał ją na właściwą. Chyba nosił tę perukę również na terenie szkoły. Za każdym razem dostawał za to karę, ale nadal to robił.
Doktor Bostrom popatrzyła na mnie.
– Tego nie było w jego aktach.
– Oczywiście że nie. Jego akta zostały wyczyszczone – wyjaśnił doktor Dittrick niecierpliwie. – A jak ci się zdaje, skąd w przeciwnym razie wzięlibyśmy wtedy pieniądze na kapitalny remont ośrodka sportowego? Wystarczyło, by dyrektor Egan zasugerował ojcu Westerfielda, że Rob czułby się lepiej w innej szkole.
Doktor Bostrom spojrzała na mnie zaniepokojona.
– Proszę się nie martwić. Nie zamierzam tego wydrukować – zapewniłam ją. Sięgnęłam do torebki i wyjęłam z niej telefon komórkowy. – Zaraz się pożegnam – powiedziałam – ale zanim wyjdę, chciałabym do kogoś zadzwonić. Jestem w kontakcie z Christopherem Cassidym, który chodził do szkoły w Arbinger razem z Westerfieldem. To właśnie jego pobił Rob, kiedy był w drugiej klasie. Pan Cassidy wspomniał mi, że Rob posługiwał się czasem nazwiskiem postaci, którą grał na scenie. Miał sprawdzić, jak brzmiało to nazwisko.
Odszukałam numer i wybrałam go.
– Firma Inwestycyjna Cassidy – odezwała się telefonistka.
Miałam szczęście. Christopher Cassidy wrócił z podróży i natychmiast mnie do niego przełączono.
– Sprawdziłem! – oznajmił triumfalnie. – Znam nazwisko, którego używał Westerfield, wziął je z jednej ze sztuk, w których grał.
– Przypomniałam sobie to nazwisko! – odezwała się Corinne Barsky z nutą podniecenia w głosie.
Cassidy był w Bostonie, pani Barsky stała półtora metra ode mnie w Maine, ale wymówili je razem.
– Jim Wilding.
Jim, pomyślałam. Rob sam narysował szkic!
– Ellie, muszę odebrać drugi telefon – przeprosił mnie Cassidy.
– Nie krępuj się, tylko to chciałam wiedzieć.
– To, co napisałaś o mnie do Internetu, jest wspaniałe. Zamieść całość. Poprę cię bezwarunkowo. – Christopher się rozłączył.
Corinne Barsky rozwinęła jeden z afiszów.
– Może to panią zainteresuje, panno Cavanaugh – odezwała się. – Dyrektor życzył sobie, aby każdy członek obsady umieścił swój podpis na afiszu obok własnego nazwiska.
Przytrzymała afisz i wskazała palcem odpowiednie miejsce. Z zuchwałą ostentacją Rob Westerfield nie podpisał się własnym nazwiskiem, lecz jako Jim Wilding.
Przyglądałam się temu przez dłuższą chwilę.