To o mnie, pomyślałam.
Wczoraj po południu pani Westerfield przeglądała tę stronę internetową i płakała. Nie mogłam tego znieść. Poszłam do delikatesów i zaapelowałam do tego człowieka, prosząc go, aby powiedział prawdę, aby przyznał się do tego, co zrobił. Wiecie, co mi powiedział? „Tak mi przykro, tak mi przykro”. Czy ktokolwiek powiedziałby coś takiego, gdyby był niewinny? Nie wydaje mi się.
Powiedziałby, gdyby był Pauliem. Zmusiłam się do dalszego czytania. Jako dziennikarka natychmiast się zorientowałam, że Colin Marsh, autor artykułu, jest jednym z tych łowców sensacji, którzy potrafią odpowiednio pokierować rozmową, a następnie manipulują prowokacyjnymi cytatami.
Odszukał Emmę Watkins, wychowawczynię, która przed laty przysięgała w sądzie, że Paulie wykrztusił: „Nie sądziłem, że nie żyje”, kiedy zawiadomiono klasę o śmierci Andrei.
Pani Watkins wyznała Marshowi, że przez wszystkie te lata wynik procesu nie dawał jej spokoju. Powiedziała, iż Paulie łatwo wpadał w gniew i jeśli się dowiedział, że Andrea żartowała, kiedy zgodziła się pójść z nim na zabawę w Dniu Dziękczynienia, mógł się zdenerwować do tego stopnia, by stracić panowanie nad sobą.
Stracić panowanie nad sobą. Cóż za subtelne określenie, pomyślałam.
Will Nebels, ta nieszczęsna karykatura istoty ludzkiej, pijaczyna, który miał zwyczaj obściskiwać nastolatki, też został obszernie zacytowany w artykule. Z jeszcze większą emfazą niż we wcześniejszym w wywiadzie telewizyjnym, który oglądałam, opowiedział Marshowi, że widział, jak Paulie wchodził tamtego wieczoru do garażu, niosąc łyżkę do opon. Zakończył faryzeuszowskim biadoleniem, iż nigdy nie zdoła wynagrodzić rodzinie Westerfieldów tego, że tak długo milczał.
Kiedy przeczytałam artykuł do końca, rzuciłam gazetę na łóżko. Byłam wściekła i zaniepokojona zarazem. Sprawa trafiła do prasy i coraz więcej ludzi zaczyna wierzyć w niewinność Roba Westerfielda. Uświadomiłam sobie, że gdybym przeczytała artykuł na zimno, sama mogłabym dojść do przekonania, iż skazano niewłaściwego człowieka.
Ale jeśli pani Westerfield zdenerwowała się tym, co przeczytała na mojej stronie internetowej, niewątpliwie wywrze to wpływ również na innych ludzi. Otworzyłam komputer i zabrałam się do pracy.
W chybionym geście lojalności gospodyni pani Dorothy Westerfield wtargnęła do delikatesów Stroebelów i zaatakowała słownie Pauliego Stroebela. Kilka godzin później Paulie, łagodny człowiek, który już wcześniej żył w stresie z powodu kłamstw rozpowszechnianych dzięki pieniądzom Westerfieldów, próbował popełnić samobójstwo.
Szczerze współczuję pani Dorothy Westerfield, sądząc ze wszystkiego, naprawdę uczciwej kobiecie, w cierpieniu, którego zaznała z powodu zbrodni popełnionej przez jej wnuka. Uważam, iż odzyska spokój, akceptując fakt, że jej dumne nazwisko rodowe nadal może być szanowane przez przyszłe pokolenia.
Wszystko, co musi zrobić, to zapisać swoją ogromną fortunę organizacjom dobroczynnym, aby te mogły kształcić przyszłe pokolenia studentów i finansować badania medyczne, pozwalające uratować wiele istnień ludzkich. Pozostawienie tej fortuny mordercy przypieczętuje tragedię, która ponad dwadzieścia lat temu doprowadziła do śmierci mojej siostry, a wczoraj prawie kosztowała życie Pauliego Stroebela.
Jak rozumiem, powstał Komitet na rzecz Sprawiedliwości dla Roba Westerfielda.
Zapraszam wszystkich, by wstąpili do Komitetu na rzecz Sprawiedliwości dla Pauliego Stroebela.
Pani Dorothy Westerfield, pani pierwsza!
Nieźle, pomyślałam, przenosząc tekst do Internetu. Kiedy zamykałam komputer, zadzwonił mój telefon komórkowy.
– Czytałem gazety. – Natychmiast rozpoznałam ten głos. To był mężczyzna, który wcześniej utrzymywał, że siedział w więzieniu z Robem Westerfieldem i słyszał, jak ten przyznaje się do innego morderstwa.
– Miałam nadzieję, że pan się odezwie. – Pragnęłam zachować obojętny ton.
– Tak jak ja to widzę, Westerfield dobrze sobie radzi, próbując pogrążyć tego przygłupa Stroebela.
– Paulie nie jest przygłupem – warknęłam.
– Niech pani będzie. Oto moja oferta. Pięć tysięcy dolców. Podam pani imię tego faceta, którego podobno zabił Westerfield.
– Imię?!
– To wszystko, co wiem. Decyzja należy do pani.
– Czy nie może pan powiedzieć mi czegoś jeszcze? Kiedy i gdzie to się stało?
– Znam tylko imię i potrzebuję pieniędzy do piątku.
Dzisiaj był poniedziałek. Miałam około trzech tysięcy dolarów na koncie oszczędnościowym w Atlancie i, chociaż zżymałam się na tę myśl, mogłabym pożyczyć resztę od Pete’a, jeśli zaliczka za książkę nie nadejdzie do piątku.
– No to jak? – W jego głosie brzmiała niecierpliwość.
Wiedziałam, że są wszelkie szansę, iż zostanę wystawiona do wiatru, ale postanowiłam podjąć to ryzyko.
– Zdobędę pieniądze do piątku – obiecałam.
29
W środę wieczorem moja sytuacja wróciła do względnej normalności. Miałam karty kredytowe, prawo jazdy i pieniądze. Zaliczka za książkę została przelana elektronicznie do banku w pobliżu gospody. Żona dozorcy domu w Atlancie poszła do mojego mieszkania, spakowała trochę ubrań i wysłała mi je pocztą. Pęcherze na stopach goiły się i znalazłam nawet czas, by zrobić porządek z włosami.
Co ważniejsze, w czwartek po południu miałam w Bostonie spotkanie z Christopherem Cassidym, uczniem z Arbinger, który w wieku czternastu lat został ciężko pobity przez Roba Westerfielda.
Przedstawiłam już na stronie internetowej relację doktor Margaret Fisher o tym, jak Rob Westerfield wykręcił jej rękę, a jego ojciec zapłacił pięćset dolarów, aby poszkodowana nie wnosiła oskarżenia.
Przesłałam jej tekst pocztą elektroniczną, zanim umieściłam go w Internecie. Nie tylko go zaaprobowała, lecz wyraziła również zawodową opinię, że taka sama reakcja, to znaczy nagły wybuch gniewu połączony z użyciem przemocy, mogła wystąpić u niego, gdy zakatował na śmierć Andreę.
Z drugiej strony Joan skontaktowała się z gronem najbliższych przyjaciółek Andrei ze szkoły i poinformowała mnie, iż żadna z nich nie widziała u niej innego łańcuszka niż ten, który dał jej mój ojciec.
Codziennie zamieszczałam opis łańcuszka na stronie internetowej, prosząc o wszelkie informacje na jego temat. Jak dotąd bez rezultatu. Otrzymywałam mnóstwo wiadomości. Niektórzy pochwalali to, co robię, inni zdecydowanie mnie potępiali. Zdarzali się również maniacy. Dwaj przyznali się do morderstwa. Jeden oświadczył, że Andrea nadal żyje i potrzebuje mojej pomocy.
Kilka listów przeraziło mnie. Autor jednego z nich napisał, zapewne szczerze, że był bardzo rozczarowany, kiedy zobaczył, jak uciekam z płonącego budynku. I dodał: „Ładna koszula nocna – L.L. Bean, prawda?”.
Czy obserwował pożar, ukryty w lesie, czy też był to intruz, który włamał się do apartamentu i prawdopodobnie zobaczył koszulę nocną na wieszaku w szafie? Żadna z tych ewentualności nie napawała otuchą, i gdybym chciała przyznać się do tego przed sobą, obie mnie przeraziły.
Kontaktowałam się z panią Stroebel kilka razy dziennie, a kiedy Paulie zaczął powracać do zdrowia, ulga w jej głosie stawała się coraz bardziej wyraźna. Podobnie jak niepokój.
– Ellie, jeśli dojdzie do wznowienia procesu i Paulie będzie musiał zeznawać, obawiam się, że znów coś sobie zrobi. Powiedział mi: „Mamo, nie umiem opowiedzieć im tego w sądzie tak, żeby mnie zrozumieli. Bałem się o Andreę, kiedy była z Robem. Nie groziłem jej”. – Potem dodała: – Dzwonią do mnie przyjaciółki. Widziały twoją stronę internetową. Zapewniają, że każdy powinien mieć takiego obrońcę jak ty. Powiem o tym Pauliemu. Chciałby, żebyś go odwiedziła.
Obiecałam, że przyjdę w piątek.