– Zamieszkasz u nas… – zaczęła.
– Za nic w świecie. Nie. Nie byłoby to ani dobre, ani bezpieczne rozwiązanie dla żadnej z nas. Nie chcesz przecież, żeby twój dom spłonął, ponieważ ja tam będę.
– Ellie, chyba nie sądzisz, że ktoś podłożył ogień z zamiarem pozbawienia cię życia!
– Owszem, tak właśnie sądzę.
Rozważała to przez chwilę i jestem pewna, że pomyślała o swoich trojgu dzieciach.
– A zatem, gdzie mogłabyś się zatrzymać, żebyś była bezpieczna, Ellie?
– Najchętniej w jakiejś gospodzie. Nie podoba mi się idea motelu z oddzielnymi drzwiami na zewnątrz. – Coś sobie przypomniałam. – Zapomnij o gospodzie Parkinsona. Jest zarezerwowana. – I kręci się tam Westerfield, pomyślałam.
– Przychodzi mi na myśl miejsce, które chyba będzie odpowiednie – odrzekła Joan. – Mam też przyjaciółkę mniej więcej twojego wzrostu i wagi. Zadzwonię do niej i pożyczę jakieś ciuchy. Jaki numer buta nosisz?
– Dziewiątkę, ale chyba nie mogę jeszcze zdjąć bandaży ze stóp.
– Leo nosi dziesiątkę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, żeby pochodzić w jego mokasynach, powinny pasować.
Nie miałam nic przeciwko temu.
Joan pojawiła się godzinę później z walizką zawierającą bieliznę, piżamę, skarpetki, spodnie, sweter z golfem, ciepłą kurtkę, rękawiczki, mokasyny i trochę drobiazgów toaletowych. Ubrałam się, a pielęgniarka przyniosła laskę, której miałam używać, dopóki moje poparzone stopy nie zaczną się goić. Gdy wychodziłyśmy, urzędniczka w okienku niechętnie zgodziła się poczekać na zapłatę, aż przefaksuję jej kopię mojego ubezpieczenia.
Wreszcie znalazłyśmy się w furgonetce Joan. Zaczesałam włosy do tyłu i ściągnęłam gumką, którą dostałam w dyżurce pielęgniarek. Pobieżne spojrzenie w lusterko upewniło mnie, że wyglądam dosyć schludnie. Pożyczone rzeczy leżały dobrze, a chociaż mokasyny wydawały się za duże i niezgrabne, spełniały swoje zadanie, ochraniając moje obolałe stopy.
– Zrobiłam rezerwację w gospodzie Hudson Valley – poinformowała mnie Joan. – To około półtora kilometra stąd.
– Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym podjechać do domu pani Hilmer. Mój samochód nadal tam stoi – a przynajmniej mam taką nadzieję.
– Kto miałby go zabrać?
– Chyba nikt go nie zabrał, ale zaparkowałam go metr od garażu. Boję się, czy nie spadła na niego płonąca belka albo jakieś szczątki.
Budynek z apartamentem, w którym tak chętnie gościła mnie pani Hilmer, spłonął doszczętnie. Teren wokół był odgrodzony, a w pobliżu stał na straży policjant.
Trzej mężczyźni w gumowych butach skrupulatnie badali pogorzelisko, z pewnością próbując ustalić przyczynę pożaru. Podnieśli głowy, kiedy nas spostrzegli, a potem wrócili do swojej pracy.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy zobaczyłam, że mój samochód został przestawiony bliżej domu pani Hilmer. Wysiadłyśmy z furgonetki, aby obejrzeć auto. Było to używane bmw, które kupiłam dwa lata temu – pierwszy przyzwoity pojazd, jaki miałam.
Oczywiście, był cały pokryty sadzą i czarnym kopciem, a po stronie pasażera widniało kilka bąbli stopionej farby, uznałam jednak, że znów dopisało mi szczęście. Nadal miałam swój środek lokomocji, choć na razie nie mogłam z niego korzystać.
Moja torebka została w sypialni. Oprócz innych rzeczy były tam wszystkie klucze.
Policjant stojący na straży podszedł do nas. Był bardzo młody i bardzo uprzejmy. Kiedy wyjaśniłam, że nie mam kluczyka do auta i muszę skontaktować się z firmą BMW, aby dostać nowy, zapewnił mnie, że samochód jest tu bezpieczny.
– Ktoś z nas będzie w pobliżu przez następne kilka dni.
Aby się przekonać, czy możecie oskarżyć mnie o podpalenie? – zastanawiałam się, dziękując mu.
Cała otucha, która we mnie wstąpiła, kiedy się ubrałam i opuściłam szpital, rozwiała się bez śladu, gdy wraz z Joan ruszyłam z powrotem do furgonetki. Był piękny, słoneczny dzień, ale wokół nas powietrze wypełniał zapach dymu. Miałam nadzieję, że zniknie, zanim wróci pani Hilmer. To była kolejna rzecz, którą musiałam zrobić: zadzwonić i porozmawiać z nią.
Mogłam sobie wyobrazić tę rozmowę.
„Naprawdę mi przykro, że pani apartament gościnny spłonął. Postaram się, aby to się nie powtórzyło”.
W oddali usłyszałam bicie kościelnych dzwonów i zaczęłam się zastanawiać, czy mój ojciec poszedł na mszę po wizycie u mnie – wraz z żoną i synem, gwiazdą koszykówki. Wyrzuciłam jego wizytówkę, kiedy sprzątałam szpitalny pokój, zauważyłam jednak, że nadal mieszka w Irvington. To oznaczało, że prawdopodobnie wciąż należy do parafii Niepokalanego Poczęcia, kościoła, w którym zostałam ochrzczona.
Rodzice chrzestni, państwo Barry, wraz z moimi rodzicami dbali o moją edukację religijną i rozwój duchowy. Byli bliskimi przyjaciółmi ojca. Dave Barry też służył w policji i zapewne także przeszedł już na emeryturę. Zastanawiałam się, czy on lub jego żona Nancy spytali kiedykolwiek: „Och, tak przy okazji, Ted, co słychać u Ellie?”.
A może był to zbyt krępujący temat do rozmów? Coś, nad czym można tylko pokiwać głową i westchnąć. „Takie rzeczy zdarzają się w życiu. Musimy o nich zapomnieć i żyć dalej”.
– Nic nie mówisz, Ellie – zauważyła Joan, przekręcając kluczyk w stacyjce. – Jak się czujesz?
– Dużo lepiej, niż ośmielałam się myśleć – zapewniłam ją. – Jesteś aniołem i za pieniądze, które mi wspaniałomyślnie pożyczysz, postawię ci lunch.
Odniosłam wrażenie, że gospoda Hudson Valley będzie dla mnie idealnym miejscem. Była to dwupiętrowa budowla w stylu wiktoriańskim z szeroką werandą, a w momencie kiedy weszłyśmy do holu, starsza recepcjonistka za biurkiem zajęła się nami bardzo troskliwie.
Joan dała jej swoją kartę kredytową, wyjaśniając, że zgubiłam torebkę i że potrwa kilka dni, zanim wydadzą mi nowe karty. To z miejsca zjednało mi sympatię recepcjonistki, pani Willis. Przedstawiła się i wyznała, że siedem lat temu, na dworcu kolejowym, położyła torebkę na ławce.
– Odwracałam stronę gazety – wspominała – i w tym ułamku sekundy torebka zniknęła. Co za przykrość. Byłam strasznie zdenerwowana. Ktoś podjął trzysta dolarów na moją kartę, zanim pozbierałam myśli, zatelefonowałam i…
Może z powodu wspólnego doświadczenia wychodziła z siebie, aby dać mi szczególnie wygodny pokój.
– Jest w cenie zwykłego pokoju, ale tak naprawdę to prawie apartament, ponieważ ma wydzieloną część jadalną z małą kuchenką. A najlepszy ze wszystkiego jest cudowny widok na rzekę.
Jeśli jest na świecie coś, co kocham, to właśnie widok rzeki. Nietrudno zgadnąć, skąd się to bierze. Zostałam poczęta w domu w Irvington, który wychodzi na rzekę Hudson, i mieszkałam tam przez pierwsze pięć lat swojego życia. Pamiętam, że kiedy byłam bardzo mała, przysuwałam krzesło do okna i stawałam na nim, aby widzieć połyskującą w dole wodę.
Joan i ja weszłyśmy wolno po schodach na drugie piętro, obejrzałyśmy pokój, zgodziłyśmy się, że to właśnie to, czego potrzebuję i tak samo powoli udałyśmy się do stylowej sali jadalnej na tyłach gospody. Do tego czasu czułam się już tak, jakby wszystkie moje pęcherze urodziły siedmioraczki.
Krwawa mary i kanapka zdziałały cuda, by przywrócić mi poczucie normalności.
Potem, przy kawie, Joan zmarszczyła brwi i powiedziała:
– Ellie, wolałabym nie poruszać tego tematu, ale muszę. Wczoraj wieczorem Leo i ja poszliśmy na przyjęcie. Wszyscy mówią o twojej stronie internetowej.
– Wal śmiało.
– Niektórzy sądzą, że to oburzające – oświadczyła szczerze. – Rozumiem, że postępujesz zgodnie z prawem, wymieniając nazwisko Roba Westerfielda, ale mnóstwo ludzi uważa, że to nieuczciwe i zupełnie niepotrzebne.
– Nie miej takiej zaniepokojonej miny – odrzekłam. – Nie zamierzam strzelać do posłańca, a reakcje innych bardzo mnie interesują. Co jeszcze mówią?
– Że nie powinnaś zamieszczać w Internecie materiałów na jego temat. Że zeznanie biegłego sądowego opisujące rany Andrei to brutalna lektura.
– To była brutalna zbrodnia.
– Ellie, prosiłaś, żebym ci powtórzyła, co mówią ludzie. – Joan miała tak strasznie nieszczęśliwy wyraz twarzy, że zrobiło mi się wstyd.