Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wyszli już. Powiedzieli, że może pani wypełnić raport, kiedy poczuje się już lepiej.

– Czy zabrali… – Głos mi się załamał i oczy zaszły łzami.

– Zabrali. Czy mogę jeszcze coś dla pani zrobić?

– Nie, dziękuję. Już dobrze. Była pani dla mnie bardzo miła.

– Jest jeszcze trochę bałaganu. Przybiliśmy deskę do ramy okna. Nie wygląda elegancko, ale przynajmniej nie będzie wiało.

– Bardzo dziękuję. Ja…

– Proszę, niech się pani postara zasnąć. Rano będzie lepiej.

Pomyślałam o Birdiem i przestraszyłam się nadejścia poranka. W desperackiej nadziei podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer Pete'a. Nikt nie podnosił słuchawki.

– Da sobie pani radę? Może pomogę pani pójść na górę?

– Nie. Dziękuję. Poradzę sobie.

Kiedy wyszła, wczołgałam się do łóżka i płacz utulił mnie do snu.

Obudziłam się z przeczuciem, że coś było nie tak. Coś się zmieniło. Coś straciłam. Nagle oprzytomniałam i przypomniałam sobie o wszystkim.

To był ciepły, wiosenny poranek. Przez okno widziałam niebieskie niebo i słońce, powietrze przesycone było zapachem kwiatów. Ale urok dnia nie był w stanie wyciągnąć mnie z depresji.

Zadzwoniłam do straży pożarnej i powiedziano mi, że dowody zostały wysłane do laboratorium kryminalnego. Ociężała, zajęłam się zwykłymi porannymi czynnościami. Ubrałam się, nałożyłam makijaż, uczesałam włosy i pojechałam do miasta.

W worku był tylko kot. Bez obroży. Bez identyfikatora. Do jednej z kostek przyczepiono ręcznie wypisaną kartkę. Przeczytałam ją przez plastik woreczka.

Następnym razem to nie będzie kot.

– I co teraz? – zapytałam Rona Gilimana, dyrektora laboratorium kryminalnego. To był wysoki, przystojny mężczyzna o srebrnych włosach i z niefortunną szczerbą między górnymi jedynkami.

– Sprawdziliśmy już odciski. Nic, ani na kartce, ani na kostkach. Wyślemy do ciebie zespół, ale wiesz tak dobrze jak ja, że dużo nie znajdą. Okno kuchni znajduje się tak blisko ulicy, że sprawcy szybko je wybili, zapalili worek i wrzucili wszystko do środka z zewnątrz. Oczywiście, poszukamy śladów stóp i popytamy mieszkańców, ale mało prawdopodobne, żeby o wpół do drugiej nad ranem ktoś z sąsiadów nie spał.

– Szkoda, że nie mieszkam na Wilkinson Boulevard.

– Kłopoty cię lubią bez względu na to, gdzie mieszkasz.

Ron i ja od lat pracowaliśmy razem. Wiedział o seryjnym mordercy, który włamał się kiedyś do mojego mieszkania w Montrealu.

– Każę przeszukać twoją kuchnię, ale skoro tamci nie weszli do środka, nie będzie żadnych śladów. Zakładam, że nic nie dotykałaś.

– Nie. – Od zeszłej nocy nawet się do kuchni nie zbliżyłam. Nie mogłam znieść widoku misek Birdiego.

– Pracujesz nad czymś, co mogłoby kogoś zdenerwować? Opowiedziałam mu o morderstwach w Ouebecu i o zwłokach z wyspy Murtry.

– Jak sądzisz, jak dostali twojego kota?

– Może uciekł, kiedy Pete wszedł, aby go nakarmić. On tak robi. – Ból. – Robił.

Nie płacz. Nie waż się płakać.

– Albo…

– Tak?

– Nie jestem pewna. W zeszłym tygodniu pomyślałam, że ktoś mógł włamać się do mojego gabinetu na uniwersytecie. No, może nie włamał. Mogłam zostawić nie zamknięte drzwi.

– Jakiś student?

– Raczej studentka… – Opisałam mu cały incydent. – Klucze do domu zostały w mojej torebce, ale mogła zrobić odcisk.

– Wyglądasz na nieco roztrzęsioną.

– Trochę. Czuję się dobrze. Przez chwilę nic nie mówił. A potem:

– Tempe, słysząc o tym pomyślałem, że to może jacyś rozczarowani studenci. – Podrapał się po nosie. – Ale to może być coś więcej niż brzydki kawał. Uważaj na siebie. Może powiedz Pete'owi.

– Nie chcę tego robić. Poczułby się zobligowany do pilnowania mnie jak dziecka, a on nie ma na to czasu. Nigdy nie miał.

Kiedy skończyliśmy rozmawiać, dałam Ronowi klucz do Annexu, podpisałam raport z wypadku i wyszłam.

Ruch był nieduży, ale wydawało mi się, że na uniwersytet jadę dłużej niż zwykle. Lodowata ręka ściskała mnie za serce i nie chciała puścić.

Czułam to cały dzień. W toku obowiązków prześladowały mnie obrazy mojego zamordowanego kota. Mały Birdie machający przednimi łapkami. Już większy, rozłożony na grzbiecie pod kanapą. Kreślący ósemki między moimi kostkami. Wpatrzony we mnie i czekający na resztki moich płatków śniadaniowych. Smutek, który towarzyszył mi przez kilka ostatnich tygodni, przerodził się w głęboką melancholię.

Kiedy skończyłam dyżur, poszłam pobiegać do kompleksu sportowego. Wyciskałam z siebie siódme poty w nadziei, że zmęczenie fizyczne zagłuszy ból w sercu i napięcie ciała.

Kiedy tak biegałam, myśli skierowały się na inny tor. Na słowa Rona Gillmana. Zabijanie zwierząt jest okrutne, ale to domena amatorów. Czy to faktycznie był tylko jakiś nieszczęśliwy student? Czy śmierć Birdiego mogła być prawdziwą groźbą? Kto groził? Czy miało to związek z napaścią na ulicy w Montrealu? Ze sprawą na Murtry? Czy zostałam wciągnięta w coś, z ogromu czego nie zdawałam sobie sprawy?

Nie zwalniałam tempa i za każdym okrążeniem napięcie opuszczało moje ciało. Po sześciu kilometrach padłam na trawę. Dysząc ciężko przyglądałam się maleńkiej tęczy, którą stworzyły krople zraszacza. Udało się. Mój umysł był znowu jasny.

Kiedy puls i oddech wyrównały się, poszłam do szatni, wzięłam prysznic i przebrałam się w czyste ubranie. Już w lepszym nastroju wspięłam się po niskim wzniesieniu do Colvard Building.

To uczucie nie trwało długo.

Telefon wskazywał nową wiadomość. Wysłuchałam jej.

Cholera!

Znowu dzwoniła Kathryn. Jak poprzednio, nie zostawiła żadnej informacji, tylko wiadomość, że dzwoniła. Przewinęłam taśmę i wysłuchałam znowu. Wydawała się zdyszana, a w jej pośpiesznie wypowiedzianych słowach brzmiało napięcie.

Odsłuchałam wiadomość znowu i kolejny raz, ale nie mogłam się zorientować, co działo się w tle. Mówiła głosem stłumionym, jakby ze środka ciasnego pomieszczenia. Wyobraziłam ją sobie, ściskającą w dłoni słuchawkę, szepczącą, niespokojnie rozglądającą się dookoła.

Czy popadłam w paranoję? Czy wypadek ostatniej nocy wywoływał te szalone obrazy? A może Kathryn naprawdę coś groziło?

Słońce prześwitując przez żaluzje rzucało na moje biurko podłużne cienie. Gdzieś na końcu korytarza trzasnęły drzwi. Pomysł się wykrystalizował w mojej głowie.

Sięgnęłam po telefon.

22

Jestem ci wdzięczna za to, że znalazłeś dla mnie czas mimo tak późnej pory. I tak się dziwię, że jeszcze jesteś w campusie.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że antropolodzy pracują ciężej niż socjologowie?

– Ależ skąd – zaśmiałam się, sadowiąc się na czarnym krześle z plastiku, które mi wskazał. – Red, chciałabym się ciebie poradzić. Co możesz mi powiedzieć o miejscowych sektach?

– Co masz na myśli mówiąc sekta?

Red Skyler kiwał się na boki w swoim fotelu za biurkiem. Chociaż posiwiał, brunatna broda jeszcze się trzymała. Zmrużonymi oczami przyglądał mi się zza okularów w metalowych oprawkach.

– Organizacje o skrajnych przekonaniach. Sekty Sądu Ostatecznego, koła satanistyczne.

Uśmiechnął się i gestem zachęcił do kontynuowania.

– Rodzina Mansonów. Hare Krishna. Świątynia Ludu… No wiesz. Sekty.

– Używasz wielkich słów. To, co dla ciebie jest sektą, dla kogoś innego może być religią. Albo rodziną. Albo partią polityczną.

Przypomniała mi się Daisy Jeannotte. Jej też nie podobał się ten termin, ale na tym kończyły się podobieństwa. Wtedy siedziałam naprzeciwko drobnej kobiety w jej ogromnym gabinecie. Teraz miałam przed sobą dużego faceta w miejscu tak małym i zatłoczonym, że czułam się klaustrofobicznie.

– Dobrze. A więc co to jest sekta?

– Sekty nie są tylko grupami wariatów, na których czele stoją przedziwni liderzy. Według mnie są to organizacje, które mają ze sobą kilka cech wspólnych.

55
{"b":"101657","o":1}