Zaraz za przewróconą wieżą droga skręcała w lewo. Za zakrętem dostrzegłam piernikowy domek Anny.
– Jest, Ryan! Skręć tutaj!
– Albo robimy to po mojemu, albo wcale. – Jechał dalej nie zwalniając. Prawie się zagotowałam. Tylko żadnych kłótni.
– Robi się jasno. A może oni zdecydowali się działać o świcie? – Pomyślałam o Harry, nafaszerowanej narkotykami i bezsilnej, i o fanatykach rozpalających ogień i modlących się do swojego boga. Albo spuszczających psy na ofiarne owieczki.
– Najpierw sprawdzimy.
– Ale może być za późno! – Ręce mi się trzęsły. Nie mogłam tego znieść. Moja siostra może być tuż tuż. Wzburzona, obróciłam się do niego plecami.
O wszystkim zadecydowało drzewo.
Nie przejechaliśmy czterystu metrów, kiedy dotarliśmy do ogromnej, zwalonej sosny, blokującej całą drogę. Jej korzenie aż wyszły z ziemi. Padające drzewo zerwało też linie wysokiego napięcia. W tym kierunku nie mogliśmy jechać.
Ryan uderzył kierownicę dłonią.
– A to nas drzewko załatwiło!
– To jest sosna. – Serce mi biło jak zwariowane.
Popatrzył na mnie i wcale mu nie było do śmiechu. Wiatr na zewnątrz wył i rzucał lodem w szyby. Widziałam, jak szczęki Ryana na przemian zaciskały się i rozluźniały.
– Zrobimy to po mojemu, Brennan. Jeżeli powiem ci, żebyś czekała w samochodzie, to ma tak być. Jasne?
Skinęłam głową. Zgodziłabym się na wszystko.
Zawróciliśmy i skręciliśmy w prawo przed wieżą. Droga była wąska i pełna drzew, niektóre leżały przewrócone, inne były przechylone. Ryan kluczył między nimi. Po obu stronach korony topoli, jesionów i brzóz obciążały skorupy lodu.
Tuż za domkiem z piernika zaczął się płot z podwójnych żerdzi. Ryan zwolnił i jechał tuż przy nim. W kilku miejscach zwalone drzewa zrobiły wyrwy w płocie. Wtedy zobaczyłam pierwszą żywą istotę od wyjazdu z miasta.
Samochód stał z maską w rowie, koła się kręciły, wokół unosiła się chmura spalin. Drzwi kierowcy były otwarte i widać było jedną nogę wystawioną na zewnątrz.
Ryan zahamował i zaparkował.
– Zostań tutaj.
Już zaczęłam protestować, ale dałam spokój.
Wysiadł i podszedł do samochodu. Ze swojego miejsca nie widziałam, czy kierowcą była kobieta, czy mężczyzna. Kiedy zaczęli rozmawiać, opuściłam okno, ale i tak nie mogłam zrozumieć, co mówili. Z ust Ryana buchały kłęby pary. Chwilę potem wrócił do samochodu.
– Niezbyt pomocny osobnik.
– Co powiedział?
– Oui i non. Mieszka tu niedaleko, ale ten kretyn nie zauważyłby, gdyby Czyngis-chan wprowadził się do domu obok.
Pojechaliśmy dalej aż do miejsca, gdzie płot kończył się żwirowym podjazdem. Ryan zatrzymał i wyłączył silnik.
Przed walącym się domkiem stały dwie furgonetki i sześć samochodów osobowych. Wyglądały jak okrągłe garby albo zamarznięte hipopotamy w szarej rzece. Z okapu i parapetów budynku kapał lód, nic nie było widać przez mleczne szyby.
Ryan obrócił się w moją stronę.
– Teraz posłuchaj. Jeżeli to jest to miejsce, będziemy tu tak mile widziani jak jadowity wąż. – Dotknął mojego policzka. – Obiecaj mi, że zostaniesz w wozie.
– Ja…
Jego palec spoczął na moich ustach.
– Zostań tutaj. – Jego oczy były w tym świetle oślepiająco niebieskie.
– Ale to bzdura – wymamrotałam.
Cofnął rękę i skierował palec w moją stronę.
– Zaczekaj w samochodzie.
Założył rękawiczki i wyszedł na zewnątrz. Kiedy zamknął drzwi, sięgnęłam po rękawiczki. Zaczekam dwie minuty.
To, co się potem zdarzyło, wraca jako pojedyncze obrazy, wspomnienia podzielone w czasie. Niby widziałam, ale mój umysł wszystkiego nie przyjmował. Zebrałam wspomnienia i powkładałam w osobne ramki.
Ryan przeszedł może z sześć kroków, kiedy usłyszałam huk i jego ciało drgnęło. Wyrzucił ręce do góry i zaczął się odwracać. Drugi huk i drugie drgnięcie, potem upadł i leżał bez ruchu.
– Ryan! – krzyknęłam otwierając drzwi. Kiedy wyskoczyłam z samochodu, poczułam uderzenie w nogę i moje kolano ugięło się. – Andy! – krzyczałam do bezwładnej postaci.
Wewnątrz mojej czaszki nastąpił błysk i pogrążyłam się w ciemność gęstszą od lodu.
34
Kiedy odzyskałam przytomność, wciąż otaczała mnie ciemność. Czułam ból. Usiadłam powoli, ciągle nie widząc nic w ciemnościach. Bardzo bolała mnie głowa i myślałam, że zwymiotuję. Ból nasilił się, gdy ugięłam nogi w kolanach i zwiesiłam między nimi głowę.
Po chwili mdłości minęły. Nasłuchiwałam. Słyszałam tylko bicie serca. Chciałam spojrzeć na ręce, ale tonęły w ciemnościach. Wciągnęłam powietrze. Spróchniałe drewno i wilgotna ziemia.
Ostrożnie wyciągnęłam rękę.
Siedziałam na klepisku. Z tyłu i po obu stronach wyczuwałam nierówną powierzchnię ściany z okrągłych kamieni. Jakieś piętnaście centymetrów nad głową moja ręka namacała drewno.
Walcząc z paniką oddychałam płytko i pośpiesznie.
Jestem w pułapce! Muszę stąd wyjść!
Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Krzyk został w mojej głowie. Nie straciłam całkowicie kontroli.
Zamknęłam oczy i spróbowałam kontrolować krótkie oddechy. Splatając palce starałam się koncentrować na jednej rzeczy.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.
Panika z wolna ustąpiła. Uklękłam na kolanach i wyciągnęłam rękę prosto przed siebie. Na nic nie trafiłam. Ból w lewym kolanie sprawił, że oczy zaszły mi łzami, ale na kolanach przeszłam do przodu w atramentową czerń. Pół metra. Metr, dwa. Trzy metry.
Nie napotykałam na żadną przeszkodę i przerażenie nieco osłabło. Lepiej być w tunelu niż w kamiennej klatce.
Usiadłam i spróbowałam wejść w kontakt z funkcjonującą częścią mojego mózgu. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, jak długo ani jak się tam znalazłam.
Zaczęłam rekonstruować wydarzenia. Harry. Domek. Samochód.
Ryan! Boże, mój Boże, o Boże!
Nie, proszę! Proszę, nie Ryan!
Ścisnęło mnie w żołądku i w ustach pojawił się gorzki smak. Przełknęłam.
Kto strzelił do Ryana? Kto mnie tu przyniósł? Gdzie jest Harry?
Pulsowało mi w głowie i zaczynałam drętwieć z zimna. Niedobrze. Muszę coś zrobić. Wzięłam głęboki oddech i uklękłam znowu na kolanach.
Centymetr po centymetrze przeszłam na kolanach całą długość. Zgubiłam rękawiczki, a zimne podłoże spowodowało drętwienie rąk i poobijało moją uszkodzoną rzepkę. Myślałam o bólu aż do chwili, kiedy dotknęłam tej stopy
Wzdrygnęłam się i moja głowa uderzyła w drewno, a w gardle uwiązł krzyk.
Niech to szlag, Brennan, weź się w garść. Zajmujesz się miejscami zbrodni zawodowo, nie jesteś histeryczną obserwatorką.
Przykucnęłam, nadal sparaliżowana strachem. Nie przez tę ograniczoną przestrzeń, ale przez tę rzecz, z którą ją dzieliłam. Wieki mijały, kiedy czekałam na jakiś znak życia. Nikt nic nie mówi, nikt się nie rusza. Oddychałam głęboko, potem ruszyłam trochę do przodu i znowu dotknęłam stopy.
Miała na sobie but, mały, ze sznurowadłami jak moje. Znalazłam drugą i pomacałam wzdłuż nogi w górę. Ciało leżało na boku. Ostrożnie położyłam je na wznak i kontynuowałam badania. Brzeg. Guziki. Gardło mi się ścisnęło, kiedy rozpoznałam to ubranie. Wiedziałam, kto to jest, zanim dotknęłam twarzy.
Ale to niemożliwe! To nie miało sensu.
Zdjęłam szalik i dotknęłam włosów. Tak. Daisy Jeannotte.
Jezu, Boże! Co tu się działo?
Ruszaj się! Rozkazała część mojego mózgu.
Posunęłam się naprzód na jednym kolanie i jednej ręce, z dłonią tuż przy ścianie. Palcami dotknęłam pajęczyn i rzeczy, o których nie chciałam myśleć. Pod ścianami leżały gruzy, czułam je posuwając się powoli po tunelu.
Jakiś metr dalej ciemność odrobinę pojaśniała. Dotknęłam czegoś ręką i posuwałam ją wzdłuż. Drewniane poręcze. Podpory. Spojrzałam w górę i dostrzegłam prostokąt słabego, żółtego światła. Schody prowadzące do góry