Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Przez który?

– Nie wiem. Zaraz, pamiętam wyspę z mnóstwem wysokich budynków.

– Ile des Soeurs – podsunął Ryan.

– Tak. – Otworzyła szerzej oczy. – Ktoś zażartował na temat zakonnic żyjących w apartamentach. No, że soeurs, znaczy: siostry.

– Most Champlain – powiedział Ryan.

– Jak daleko była ta farma?

– Ja nie…

– Jak długo byłaś w furgonetce?

– Jakieś czterdzieści pięć minut. Gdy dojechaliśmy na miejsce, kierowca chwalił się, że dojazd zabrał mu mniej niż godzinę.

– Co zobaczyłaś, kiedy wyszłaś z samochodu?

Znowu w oczach miała zwątpienie. Potem zaczęła wolno mówić, jakby brała udział w badaniach na skojarzenia:

– Zanim się zatrzymaliśmy, widziałam dużą wieżę z mnóstwem kabli, anten i talerzy. Potem mały domek. Ktoś pewnie wybudował go dla swoich dzieci, żeby miały się gdzie schować czekając na autobus. Pamiętam, że pomyślałam, że jest zrobiony z piernika i polukrowany.

W tym momencie tuż za Anną pojawiła się twarz; bez makijażu, lśniąca i blada w tańczącym świetle.

– Kim jesteście? Dlaczego przychodzicie w środku nocy? – krzyknęła. I nie czekając na odpowiedz chwyciła Annę za rękę i wepchnęła ją za siebie. – Zostawcie moją córkę w spokoju.

– Pani Goyette, mam podstawy sądzić, że życie kilku osób jest w niebezpieczeństwie. Anna może nam pomóc ich uratować.

– Ona nie czuje się dobrze. Idźcie już. – Wskazała nam drzwi. – Bo inaczej zadzwonię na policję…

Upiorna twarz. Przyćmione światło. Hol przypominający tunel. Znowu byłam w moim śnie i nagle sobie przypomniałam. Wiedziałam i musiałam się tam dostać!

Ryan zaczął coś mówić, ale mu przerwałam.

– Dziękuję. Pani córka bardzo nam pomogła – zdołałam powiedzieć.

Patrzył na mnie z wściekłością, kiedy wypchnęłam go na zewnątrz. Prawie przewróciłam się i spadłam ze schodów. Nie czułam już zimna, kiedy stałam przy jeepie i czekałam, aż pożegna się z panią Goyette, założy czapkę i zejdzie na dół.

– Co, do diabła…

– Daj mi mapę, Ryan.

– Ta mała wariatka chyba…

– Masz tę cholerną mapę prowincji? – syknęłam.

Bez słowa okrążył samochód i oboje wsiedliśmy do środka. Wyjął mapę z kieszeni na drzwiach kierowcy, a ja wyciągnęłam latarkę z plecaka. Kiedy rozkładałam płachtę, zapuścił silnik, a potem wyszedł, by oczyścić szybę.

Znalazłam Montreal, potem most Champlain nad rzeką Świętego Wawrzyńca i wschodnią szosę numer 10. Kciukiem przebyłam trasę, którą przejechałam do Lac Memphremagog. Przed oczami znowu stanął mi stary kościół. I grób. I znak, do połowy zakryty przez śnieg.

Powiodłam palcem wzdłuż autostrady, obliczając, ile czasu zajęło jej przejechanie. Widziałam tablice z nazwami mijanych miejscowości.

Marieville. St-Gregoire. Ste-Angele-de-Monnoir.

Kiedy to zobaczyłam, serce mi stanęło.

Proszę, Boże, nie pozwól nam się spóźnić.

Opuściłam okno i wrzasnęłam w ciemność.

Skrobanie ustało i drzwi się otworzyły. Ryan rzucił skrobaczkę na tylne siedzenie i wsunął się za kierownicę. Podałam mu mapę i latarkę. Bez słowa wskazałam mały punkcik w kwadracie, który odgięłam. Przyjrzał mu się, a jego oddech wypełniał przestrzeń obłoczkami pary.

– Jasna cholera. – Z jego rzęsy spłynął stopiony kryształek lodu.

– To ma sens. Ange Gardien. To nie jest osoba, ale miejsce. Oni się mają spotkać w Ange Gardien. To powinno być jakieś czterdzieści pięć minut jazdy stąd.

– Jak na to wpadłaś?

Nie miałam ochoty opowiadać mu o moim śnie.

– Przypomniałam sobie tablicę, którą mijałam po drodze do Lac Mem-phrómagog. Jedźmy.

– Brennan…

– Ryan, powiem to jeszcze raz. Mam zamiar uratować moją siostrę. -Musiałam się bardzo starać, żeby głos mi się nie załamał. – Jadę z tobą albo bez ciebie. Możesz mnie zabrać do domu albo do Ange Gardien.

Zawahał się.

– Kurwa! – Wyszedł z samochodu, pochylił oparcie swojego fotela i zaczął czegoś szukać z tyłu. Kiedy zamknął drzwi, zobaczyłam, jak wkłada coś do kieszeni i zamyka na zamek. Potem powrócił do skrobania szyby.

Po minucie był znowu w środku. Nie mówiąc ani słowa zapiał pas, wrzucił bieg i ruszył. Koła się zakręciły, ale samochód nie posunął się do przodu. Zmienił na wsteczny, potem szybko na pierwszy. Samochód się zakołysał, kiedy znowu zmienił na wsteczny i z powrotem na pierwszy. Koła chwyciły i ruszyliśmy wolno.

Nie powiedziałam nic, kiedy wóz sunął na południe po Christophe Colomb, potem Rachel na zachód. Na St-Denis Ryan skręcił na południe – jechał dokładnie tą trasą, którą przed chwilą przejechaliśmy.

Cholera. Wiózł mnie do domu. Zrobiło mi się zimno na myśl, że sama pojadę do Ange Gardien. Zamknęłam oczy i odchyliłam się na fotelu, by uporządkować te myśli. Masz łańcuchy, Brennan. Założysz je i będziesz tak kierować jak Ryan. Tchórz Ryan.

Nagła cisza zakłóciła moje rozmyślania. Otworzyłam oczy i ujrzałam kompletną ciemność. Lód już nie pukał w szybę.

– Gdzie my jesteśmy?

– W tunelu Ville-Marie.

Ryan pędził przez ten tunel jak statek kosmiczny mknący w przestrzeni kosmosu. Kiedy zjechaliśmy na drogę prowadzącą na most Champlain, czułam i ulgę, i obawę.

Jednak! Ange Gardien.

Dziesięć lat świetlnych później przekraczaliśmy rzekę Świętego Wawrzyńca. Woda wyglądała na nienaturalnie gęstą, a budynki tle des Soeurs czarnymi sylwetkami odcinały się na niebie bardzo wczesnego poranka. Choć iluminacja była wyłączona, poznawałam je. Nortel. Kodak. Honeywell. Aż się chciało zaszyć do ich eleganckich biur, zamiast w szaleństwo przed nami.

Atmosfera w jeepie gęstniała. Ryan skupił się na prowadzeniu, ja znowu przygryzałam paznokieć kciuka. Patrzyłam przez okno nie chcąc myśleć o tym, co będzie.

Jechaliśmy przez zimne i posępne tereny, w perspektywie zamarzniętej planety. Dalej na wschód ilość lodu wyraźnie się zwiększyła, okradając świat z faktury i barw. Krawędzie były zamazane, przedmioty zdawały się zlewać w jedno, jak części gipsowej rzeźby.

Tablice informacyjne, znaki i biłboardy były niewyraźne, a informacje i granice nieczytelne. Gdzieniegdzie widać było smugi dymu unoszące się z kominów, poza tym wszystko zamarzło. Tuż nad rzeką Richelieu droga zakręcała i zobaczyłam porzucony samochód leżący na dachu. Ze zderzaków i opon zwieszały się sople.

Jechaliśmy tak już prawie dwie godziny, kiedy zobaczyłam ten znak. Był świt, niebo przechodziło z czerni w mroczną szarość. Przez warstwę lodu ujrzałam strzałkę i litery nge Gardi.

– Tam.

Ryan zdjął nogę z gazu i zjechał na boczną drogę. Kiedy dotarliśmy nią do skrzyżowania w kształcie litery T, zahamował i jeep stanął.

– Gdzie teraz?

Wzięłam skrobaczkę, wysiadłam i ruszyłam w kierunku znaku; pośliznęłam się tylko raz i stłukłam sobie kolano. Wiatr szarpał moimi włosami i ciskał w oczy lodowymi kulkami. Nad głową wył w gałęziach i podejrzanie grzechotał liniami wysokiego napięcia.

Rzuciłam się na warstwę lodu na znaku jak obłąkana. W końcu ją zdrapałam, ale walczyłam dalej, aż plastik był już kompletnie zjechany. Drapałam dalej używając do tego celu drewnianej rączki i w końcu pojawiły się litery i strzałka.

Kiedy wracałam do samochodu poczułam, że z moim lewym kolanem dzieje się coś bardzo niedobrego.

– W tę stronę – wskazałam. Nawet nie przeprosiłam za zniszczenie skrobaczki.

Kiedy Ryan skręcił, zarzuciło tyłem i zakręciliśmy się ostro. Poleciałam do przodu. Cudem złapałam podłokietnik.

Ryan odzyskał kontrolę, ja spokój.

– Po twojej stronie nie ma hamulca i dlatego.

– Przeboleję.

– To jest dystrykt Rouville. Tu niedaleko jest posterunek policji. Najpierw tam pojedziemy.

Chociaż szkoda mi było czasu, nie zaprotestowałam. Jeżeli pchaliśmy się w gniazdo os, to wiedziałam, że będziemy potrzebować posiłków. I chociaż jeep był dobry na lód, to nie miał radia.

Pięć minut później dojechaliśmy do wieży. Albo raczej do tego, co z niej zostało. Metal złamał się pod ciężarem lodu, poskręcane belki i dźwigary leżały rozrzucone jak kawałki ogromnego kompletu klocków do budowania.

78
{"b":"101657","o":1}