Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kobieta obróciła się i jej wielkie kolczyki w kształcie kół zakołysały się i błysnęły w słońcu. Była wysoka, może metr osiemdziesiąt, z ciemnymi, krótko obciętymi włosami.

– Zeszła na chwilę na dół. Czy jest pani umówiona?

– Jestem trochę za wcześnie. Nie szkodzi.

W biurze znowu było tak ciepło. Zdjęłam kurtkę i wetknęłam rękawiczki do kieszeni. Kobieta wskazała mi wieszak i powiesiłam na nim kurtkę. Przyglądała mi się bez słowa.

– Ona ma mnóstwo czasopism – zagadnęłam, wskazując stos na biurku.

– Wydaje mi się, że pół życia spędzam sortując je. – Bez wstawania położyła jedno z nich na półce nad swoją głową.

– Ale wzrost się tu pani przydaje – zagadnęłam.

– Czasami tak.

– Poznałam asystentkę doktor Jeannotte w środę. Też układała czasopisma.

– Aha. – Dziewczyna wzięła do ręki kolejne i spojrzała na jego grzbiet

– Jestem doktor Brennan.

Wsunęła egzemplarz na półkę na wysokości oczu.

– A pani to…? – nie ustępowałam.

– Sandy O'Reilly – odparła nie odwracając się.

Zastanawiałam się, czy może uraziłam ją tymi uwagami o wzroście.

– Na pewno zapamiętam, Sandy. Ale wtedy w środę, imienia tamtej asystentki nie poznałam…

Wzruszyła ramionami.

– Anna tym się na pewno nie przejęła.

Zdrętwiałam. Nie mogłam mieć aż tak dużo szczęścia.

– Anna? – zapytałam. – Anna Goyette?

– Tak. – Wreszcie się do mnie obróciła. – Zna ją pani?

– Nie, niezupełnie. Studentka o tym nazwisku jest spokrewniona z jedną z moich znajomych i zastanawiałam się, czy to nie będzie ta sama osoba. Jest tutaj dzisiaj?

– Nie. Chyba jest chora. Dlatego ja pracuję. Zwykle mnie tu nie ma w piątki, ale Anna nie mogła przyjść, więc doktor Jeannotte porosiła mnie, abym ją zastąpiła.

– Chora?

– Tak, chyba tak. Właściwie to nie wiem. Wiem tylko, że znowu jej nie ma. Ale to nic. Przyda mi się ta kasa.

– Znowu?

– No tak. Zawala coś ostatnio. Wtedy zwykle ja tu ląduję. Niby dobrze jest zarobić trochę dodatkowego grosza, ale przez to nie mogę poświęcić pisaniu mojej pracy tyle czasu, ile bym chciała. – Zaśmiała się, ale w jej głosie wyczułam irytację.

– Czy Anna ma problemy ze zdrowiem?

Sandy przechyliła głowę i spojrzała na mnie.

– Dlaczego pani tak się nią interesuje?

– Nie, nie interesuję się nią. Przyjechałam tu po materiały, które ma dla mnie doktor Jeannotte. Ale jestem przyjaciółką ciotki Anny i wiem, że jej rodzina niepokoi się, bo nie widzieli jej od wczoraj rana.

Pokręciła głową i sięgnęła po kolejne czasopismo.

– Powinni się o nią martwić. To dziwaczka.

– Dziwaczka?

Położyła gazetę na półkę i obróciła twarz w moją stronę. Jej oczy długo mi się przyglądały, jakby mnie oceniała.

– Jest pani przyjaciółką rodziny?

– Tak. – W pewnym sensie.

– Nie jest pani detektywem, reporterką ani nikim takim?

– Jestem antropologiem. – To była prawda, choć może niezbyt dokładna. – Pytam, bo ciotka Anny dzwoniła do mnie dziś rano. A kiedy okazało się, że mówimy o tej samej osobie…

Sandy przeszła przez biuro i wyjrzała na korytarz, a potem oparła się o ścianę tuż obok drzwi. Było oczywiste, że nie przejmuje się swoim wzrostem. Nosiła głowę wysoko, a jej ruchy były długie i powolne.

– Nie chciałabym powiedzieć nic, co mogłoby kosztować Annę jej pracę. Albo mnie. Proszę nie mówić nikomu, skąd pani to wie, a zwłaszcza doktor Jeannotte. Nie podobałoby jej się to, że rozmawiam o jej studentce.

– Masz moje słowo.

Wzięła głęboki oddech.

– Anna się chyba w coś wplątała i trzeba jej pomóc. I to nie tylko dlatego, że muszę za nią pracować. Kiedyś byłyśmy przyjaciółkami, a przynajmniej dużo czasu spędzałyśmy razem w zeszłym roku. Potem się zmieniła. Odpłynęła. Myślałam o tym, czy nie zadzwonić do jej matki. Ktoś powinien wiedzieć…

Przełknęła ślinę i przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę.

– Anna spędza dużo czasu w poradni, bo jest nieszczęśliwa. Znika na całe dnie, a kiedy się pojawia, nie ma w niej żadnego życia, tylko się tu kręci. I zawsze jest podenerwowana, jakby była gotowa skoczyć z mostu.

Przerwała i znowu spojrzała mi w oczy, jakby nie mogąc się zdecydować. I dodała:

– Przyjaciółka powiedziała mi, że Anna się w coś wplątała.

– Tak?

– Nie mam bladego pojęcia, czy to prawda i czy powinnam o tym mówić. To nie w moim stylu powtarzać plotki, ale jeżeli Anna ma kłopoty, nigdy bym sobie nie wybaczyła, że nic nie powiedziałam… – Urwała.

Poczekałam.

– A jeżeli to prawda, to ona może dużo ryzykować.

– Jak myślisz, w co mogła się wplątać?

– To jest takie dziwne. – Potrząsnęła głową i kolczyki dotknęły jej policzków. – Słyszy się o takich rzeczach, ale to nigdy nie dotyczy kogoś, kogo się zna.

Znowu przełknęła ślinę i wyjrzała przez ramię na korytarz.

– Przyjaciółka powiedziała mi, że Anna przyłączyła się do sekty. Grupa wyznawców szatana. Nie wiem, czy…

Słysząc skrzypienie desek podłogi Sandy przeszła na koniec biura i wzięła do ręki kilka gazet. Kiedy Daisy Jeannotte pojawiła się w drzwiach, Sandy pochłonięta była pracą.

9

Przepraszam – Daisy uśmiechała się ciepło. – Zawsze musisz na mnie czekać. Poznałyście się z Sandy? – Włosy znowu związane miała w ten sam nienaganny kok.

– Tak. Właśnie rozmawiałyśmy o urokach układania czasopism.

– Często proszę je o to. Kopiowanie i segregowanie. Wiem, to bardzo nudne. Ale prawdziwe badania też są nudne. Moi studenci i pomocnicy są wobec mnie bardzo cierpliwi.

Zwróciła swą uśmiechniętą twarz ku Sandy, ta odpowiedziała na swój sposób i wróciła do gazet. Zdziwiło mnie to, jak inaczej Jeannotte odnosiła się do tej studentki w porównaniu z tym, co widziałam w środę.

– Pozwól, że pokażę ci, co znalazłam. Chyba ci się spodoba. – Uczyniła gest w kierunku kanapy.

Usiadłyśmy, a ona wzięła z małego stolika z mosiądzu stos materiałów i spojrzała na dwustronicowy wydruk. Jej przedziałek dzielił włosy jasną linią.

– To są tytuły książek o dziewiętnastowiecznym Quebecu. Na pewno w wielu z nich znajdziesz coś o rodzinie Nicolet.

Podała mi listę, na którą zerknęłam, ale nie w głowie mi teraz była Elisabeth Nicolet.

– A to jest książka o epidemii ospy w tysiąc osiemset osiemdziesiątym piątym. Może znajdziesz w niej coś o Elisabeth i jej pracy. A na pewno da ci pojęcie o atmosferze tamtych czasów i ogromie cierpienia, jakiego doświadczyli wtedy mieszkańcy Montrealu.

Książka była nowa i w idealnym stanie, jakby jej jeszcze nikt nie czytał. Przejrzałam kilka stron, nic nie widząc. Czego to Sandy nie zdążyła mi powiedzieć?

– Ale te chyba najbardziej ci się spodobają. – Podała mi trzy woluminy, które wyglądały jak księgi rachunkowe i oparła się, nie przestając się uśmiechać, ale i przyglądając mi się badawczo.

Miały szare okładki, z ciemnoczerwoną oprawą i grzbietem. Otworzyłam ostrożnie pierwszą i przewróciłam kilka stron. Pachniała stęchlizną, jak coś, co przez lata leżało w piwnicy albo na strychu. To nie była księga rachunkowa, ale pamiętnik, napisany zdecydowanym, wyraźnym pismem. Spojrzałam na pierwszą datę: pierwszy stycznia tysiąc osiemset czterdziesty czwarty. Ostatniego zapisu dokonano dwudziestego trzeciego grudnia tysiąc osiemset czterdziestego szóstego.

– Napisał je Louis-Philippe Belanger, wuj Elisabeth. Wiadomo jest, że miał wielki talent do prowadzenia pamiętnika, więc sprawdziłam w dziale rzadkich dokumentów i przeczucie mnie nie myliło. Nie wiem, gdzie są pozostałe zapiski, jeżeli w ogóle się zachowały, ale mogłabym się dowiedzieć. Zabiją mnie, jeżeli coś się tym papierom stanie. – Zaśmiała się. – Pożyczyłam te, które obejmują okres czasu sięgający narodzin Elisabeth i krótkiego okresu po nich.

– To zbyt piękne, by mogło być prawdziwe – powiedziałam, na chwilę zapominając o Annie Goyette. – Nie wiem, co powiedzieć.

21
{"b":"101657","o":1}