Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Czy uniosły się jej kąciki ust, czy to tylko ta niska temperatura? Tym razem ja wzruszyłam ramionami.

Choć niechętnie, dała mi swój domowy adres i numer telefonu. Kiedy się rozstawałyśmy, zapewniłam ją, że Ryan wkrótce do niej zadzwoni. Kiedy opuszczałam teren uniwersytetu, coś kazało mi się odwrócić. Anna stała w sklepionym przejściu gotyckiego budynku, w bezruchu, jak jej towarzysze z ery kenozoicznej.

Wróciłam do domu i wybrałam numer pagera Ryana. Kilka minut później zadzwonił telefon. Opowiedziałam mu, że Anna się znalazła, i streściłam naszą rozmowę. Obiecał, że zawiadomi koronera, żeby można było poszukać lekarskich i dentystycznych kart Amalie Provencher. Rozłączyliśmy się zaraz potem, bo chciał jeszcze złapać Annę w gabinecie Jeannotte. Miał do mnie jeszcze zadzwonić i opowiedzieć mi, czego dowiedział się w ciągu dnia.

Na kolację zjadłam sałatkę nicejską z rogalikami, potem zrobiłam sobie długą kąpiel i przebrałam się w stary dres. Wciąż było mi zimno, więc stwierdziłam, że rozpalę w kominku. Skończyły mi się duże kawałki drewna i musiałam użyć zmiętych w kulki gazet obłożonych drewnem na rozpałkę. Zmarznięty deszcz stukał o szyby, kiedy tak rozpalałam ogień wgapiona w płomienie.

Ósma czterdzieści. Wzięłam dzienniki Belangera i przełączyłam na kanał muzyczny w nadziei, że jakiś znany rytm pomoże mi się uspokoić. Zostawione bez kontroli, moje myśli biegały jak koty w nocy, baraszkujące i hałasujące, a mój niepokój osiągnąłby taki poziom, że o spaniu nie byłoby mowy.

Nic z tego. W telewizji starali się jak mogli, ale i tak nie mogłam się skoncentrować.

Zerknęłam na ogień. Płomienie zmieniły się w kilka języczków tańczących wokół kawałka drewna na spodzie. Podeszłam do paleniska, z kilku stron gazet uformowałam kulki i dołożyłam je do ognia.

W tym momencie coś mi się przypomniało.

Gazety!

Zapomniałam o mikrofilmie!

Poszłam do sypialni, wyjęłam kopie, które zrobiłam w bibliotece McGill, i wróciłam z nimi na kanapę. Znalezienie artykułu w La Press zabrało mi dosłownie chwilę.

Pamiętałam, że notatka była niedługa. Dwudziesty kwietnia, tysiąc osiemset czterdziesty piąty, Eugenie Nicolet płynie do Francji. Ma śpiewać w Paryżu i Brukseli, spędzić lato na południu Francji i wrócić do Montrealu w lipcu. Wymieniono nazwiska członków jej świty i podano daty koncertów. Była też krótka historia jej kariery i na koniec zdanie, że wszyscy będą z niecierpliwością oczekiwać jej powrotu.

Na ostatniej kopii były wydarzenia z dwudziestego szóstego kwietnia. Przejrzałam wszystkie strony do tego dnia, ale nigdzie więcej nie wspomniano imienia Eugenie. Przewertowałam je jeszcze raz dla pewności.

Artykuł pojawił się dwudziestego drugiego kwietnia.

W Paryżu miał pojawić się ktoś jeszcze. Talent tego pana nie objawiał się w śpiewaniu, ale w przemawianiu. Jeździł ze swoimi przemówieniami, w których potępiał handel żywym towarem i zachęcał do handlu z Afryką Zachodnią. Urodzony na Złotym Wybrzeżu, edukację otrzymał w Niemczech i otrzymał tytuł profesora uniwersytetu w Halle. Właśnie kończył cykl wykładów w Szkole Teologii McGill.

Cofnęłam się w czasie. Tysiąc osiemset czterdziesty piąty. Niewolnictwo kwitło w Stanach Zjednoczonych, ale zostało zabronione we Francji i Anglii. Kanada nadal była brytyjską kolonią. Kościół i grupy misjonarskie błagały Afrykanów, by zaprzestali eksportu swoich braci i sióstr i zamiast tego zachęcały Europę do włączenia się do legalnego handlu z Afryką Zachodnią. Jak oni to nazywali? “Handel legalny".

Przeczytałam nazwisko pasażera z rosnącym podnieceniem.

I nazwę statku.

Eugenie Nicolet i Abo Gabassa płynęli do Europy tym samym statkiem.

Wstałam, by dołożyć do ognia.

Czy to było to? Czy odkryłam tajemnicę ukrywaną przez półtora wieku? Eugenie Nicolet i Abo Gabassa? Romans?

Włożyłam buty, podeszłam do oszklonych drzwi i je otworzyłam. Drzwi przymarzły. Pociągnęłam mocniej i lodowa warstwa puściła.

Drewno ułożone w stos też przymarzło i chwilę trwało, zanim przy pomocy rydla ogrodowego udało mi się oddzielić jeden kawałek. Trzęsąca się z zimna i pokryta drobinkami lodu wróciłam do środka. Kiedy podchodziłam do kominka, usłyszałam jakiś dźwięk i znieruchomiałam.

Dzwonek u moich drzwi nie dzwoni, ale wydaje z siebie coś na kształt ćwierkania. Właśnie to zrobił, potem nagle przestał, jakby ktoś zrezygnował.

Rzuciłam drewno i pobiegłam do skrzynki przy drzwiach i przycisnęłam guzik wideo. Na ekraniku dostrzegłam znajomą postać znikającą w drzwiach wejściowych.

Chwyciłam klucze, wybiegłam do holu i otworzyłam drzwi przedsionka. Drzwi zewnętrzne właśnie się zamykały. Nacisnęłam klamkę i szeroko je otworzyłam.

Na schodach leżała Daisy Jeannotte.

31

Poruszyła się, zanim ją dotknęłam. Powoli uniosła się na rękach, obróciła i usiadła tyłem do mnie.

– Nic ci się nie stało? – W gardle miałam tak sucho, że sama nie poznałam własnego wysokiego głosu.

Drgnęła na dźwięk moich słów i odwróciła się.

– Ten lód jest zdradliwy. Pośliznęłam się, ale nic mi się nie stało.

Wyciągnęłam rękę i bez protestu pozwoliła mi sobie pomóc. Cała się trzęsła i wcale nie wyglądała najlepiej.

– Wejdź, proszę do środka, zrobię herbatę.

– Nie. Nie mogę zostać. Ktoś na mnie czeka. Nie powinnam wychodzić w taką koszmarną pogodę, ale muszę z tobą porozmawiać.

– Wejdź choć na chwilę, tu jest zimno.

– Nie. Dziękuję. – Jej głos był tak zimny jak powietrze.

Zawiązała szalik i popatrzyła mi prosto w oczy. Za jej plecami drobinki lodu świeciły w świetle latarni. Gałęzie drzew lśniły czernią w mroźnym powietrzu.

– Przyszłam powiedzieć, byś zostawiła moją studentkę w spokoju. Próbowałam ci pomóc, ale chyba nadużywasz mojej uprzejmości. Nie wolno ci prześladować tych młodych ludzi w ten sposób. A podawanie mojego numeru policji w celu niepokojenia mojej asystentki jest nie do pomyślenia.

Dłonią w rękawiczce potarła oko, zostawiając ciemną smugę biegnącą w poprzek policzka.

Złość zapłonęła jak zapałka. Rękami objęłam się w talii i przez materiał czułam własne paznokcie wpijające się w ciało.

– O czym ty, do cholery, mówisz? Ja nie przesiaduję Anny – warknęłam. – To nie jest żaden projekt! Ludzie są mordowani! Co najmniej dziesięć osób nie żyje! Bóg wie, ile jeszcze zginie!

Odrobinki lodu uderzały mnie w czoło i ramiona, ale ich nie czułam. Jej słowa mnie rozwścieczyły i wyładowywałam całą złość i frustrację, które narastały we mnie w ciągu ostatnich kilku tygodni.

– Jennifer Cannon i Amalie Provencher były studentkami McGill. Ktoś je zamordował. Nie tylko zamordował. Nie. Tym ludziom to nie wystarczyło. Ci maniacy rzucili je zwierzętom, patrzyli na rozszarpywane ciała i roztrzaskiwane czaszki.

Mówiłam dalej, nie kontrolując własnego głosu. Zauważyłam, że przechodząca para przyspieszyła mimo oblodzonego chodnika.

– Ktoś pociął nożem i okaleczył całą rodzinę, zastrzelił starszą kobietę dwieście kilometrów stąd. I dzieci! Zabili dwoje małych dzieci! Osiemnastoletnia dziewczyna zadźgana i porzucona na starej łajbie. Oni nie żyją, zrozum to, zamordowani przez grupę wariatów, którzy uważają, że uosabiają moralność.

Mimo przenikliwego zimna, było mi gorąco.

– Pozwól mi jeszcze coś powiedzieć. – Wyciągnęłam w jej kierunku drżący palec. – Znajdę tych obłudnych drani i przerwę ten proces, bez względu na to, ilu ministrantów, radców prawnych czy głosicieli słowa bożego będę musiała nękać! I twoich studentów! I ciebie może też!

Twarz Jeannotte wyglądała upiornie w ciemnościach, rozmazany tusz do rzęs zmienił ją w makabryczną maskę. Nad lewym okiem przyczepiła się grudka tuszu, rzucając cień i sprawiając, że prawe wyglądało dziwnie jasno.

Opuściłam palec i ręką znowu objęłam się w pasie. Powiedziałam zbyt wiele. Gniew zaczynał mi przechodzić i robiło mi się coraz zimniej.

73
{"b":"101657","o":1}