Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Policja twierdzi, że nie było cię nieco dłużej niż dziesięć minut.

Lekko zwęziła oczy.

Dobrze, Brennan. Niech się broni.

– Posłuchaj, nie mam zamiaru się wtrącać. Ale jeżeli mogłabym ci w czymkolwiek pomóc, bardzo chciałabym przynajmniej spróbować.

Czekałam na odpowiedź, ale jej nie usłyszałam.

Odwróć sprawę. Może zaskoczy.

– A może ty mogłabyś pomóc mnie. Wiesz, że pracuję z koronerem i rozwiązanie paru ostatnich przypadków sprawia nam problem. Kilka lat temu młoda kobieta, Jennifer Cannon, zniknęła z Montrealu. Jej ciało zostało znalezione w zeszłym tygodniu w Południowej Karolinie. Była studentką uniwersytetu McGill.

Wyraz jej twarzy nie zmienił się.

– Znałaś ją?

Była tak milcząca jak otaczające nas zwierzęta.

– Siedemnastego marca niejaka Carole Comptois została zamordowana i porzucona na Ile des Soeurs. Miała osiemnaście lat.

Ręka powędrowała do włosów.

– Jennifer Cannon nie była sama – ciągnęłam. Jej ręka spoczęła na kolanie, ale po chwili znowu dotknęła ucha. – Nie udało nam się zidentyfikować osoby, która została pochowana razem z nią.

Wyciągnęłam kopię komputerowego obrazu twarzy i jej podałam. Wzięła go do ręki nie patrząc mi w twarz.

Kiedy patrzyła na wydruk, kartka lekko drżała.

– Czy to jest prawdziwe?

– Rekonstrukcja twarzy to sztuka, a nie nauka. Nie można zakładać, że do końca odpowiada faktom.

– Zrobiła to pani za pomocą czaszki? – Jej głos drżał.

– Tak.

– Włosy są nie takie. – Ledwie usłyszałam jej słowa.

– Rozpoznajesz tę twarz?

– To jest Amalie Provencher.

– Znasz ją?

– Ona pracuje w centrum doradczym. – Wciąż unikała mojego wzroku.

– Kiedy ją widziałaś po raz ostatni?

– Kilka tygodni temu. Może jeszcze dawniej, nie jestem pewna. Nie było mnie.

– Jest studentką?

– Co oni jej zrobili?

Nie byłam pewna, ile mogę jej powiedzieć. Jej zmienne nastroje sprawiły, że nabrałam podejrzeń i zaczęłam się zastanawiać, czy była rozchwiana emocjonalnie, czy brała narkotyki. Nie czekała na moją odpowiedź.

– Oni ją zamordowali?

– Kto, Anno? Jacy “oni"?

Wreszcie na mnie spojrzała. Jej źrenice jaśniały nienaturalnym blaskiem.

– Sandy opowiedziała mi o waszej rozmowie. Coś niby wiedziała, ale nie tak do końca. Jest tu w campusie grupa, tylko że oni nie mają nic wspólnego z szatanem. A ja nie mam nic wspólnego z nimi. Amalie miała. Poszła pracować do centrum, bo oni jej kazali.

– To tam się spotkałyście?

Przytaknęła i potarła oczy, a palce wytarła w spodnie.

– Kiedy?

– Nie wiem. Chyba jednak trochę wcześniej. Miałam taki dołek, więc pomyślałam, że pójdę do centrum. Kiedy tam chodziłam, Amalie zawsze ze mną rozmawiała i wydawała się naprawdę przejęta. Nigdy nie mówiła o sobie i swoich problemach. Naprawdę słuchała, co jej mówiłam. Miałyśmy ze sobą wiele wspólnego i zostałyśmy przyjaciółkami.

Przypomniałam sobie słowa Reda. Rekrutujący dostają instrukcje, by dowiedzieć się jak najwięcej o potencjalnych członkach, przekonać ich, że mają ze sobą wiele wspólnego i zdobyć ich zaufanie.

– Opowiadała o grupie, do której należała, mówiła, że zupełnie zmieniła jej życie. W końcu poszłam na jedno spotkanie. Było okej. – Wzruszyła ramionami. – Ktoś coś mówił, jedliśmy, ćwiczyliśmy oddech i takie tam rzeczy. Nie porwało mnie to, ale poszłam tam jeszcze parę razy, bo wszyscy zachowywali się tak, jakby mnie naprawdę lubili.

Bombardowanie miłością.

– Potem zaprosili mnie na wieś. Zapowiadało się nieźle, więc pojechałam. Graliśmy w różne gry, słuchaliśmy wykładów, śpiewaliśmy i ćwiczyliśmy. Amalie bardzo się to podobało, ale to nie było dla mnie. Według mnie gadali same bzdury i nie wolno było się nie zgadzać. Poza tym, nigdy nie zostawiali mnie samej. Nie miałam dla siebie ani minuty. Chcieli, bym została na jakichś warsztatach, ale kiedy odmówiłam, jakby się wkurzyli. Musiałam być trochę nieprzyjemna, bo nie chcieli odwieźć mnie do miasta. Potem unikałam Amalie, ale czasami ją widywałam.

– Jak się ta grupa nazywa?

– Nie jestem pewna.

– Myślisz, że to oni zabili Amalie? Potarła dłońmi uda.

– Spotkałam tam pewnego faceta. Prowadził zapisy na kurs w jakimś innym miejscu. Ja wyjechałam, on jeszcze został i nie widziałam go chyba przez rok. Potem wpadłam na niego na koncercie w Ile Notre Damę. Trochę się spotykaliśmy, ale nic z tego nie wyszło. – Znowu wzruszenie ramionami. – W tym czasie on odszedł z grupy i opowiadał jakieś okropne historie o tym, co zaszło. Ale nie za wiele. Był jakiś taki dziwny.

– Jak się nazywał?

– John jakiś tam.

– Gdzie jest teraz?

– Nie wiem. Chyba się wyprowadził. – Otarła łzy.

– Anno, czy doktor Jeannotte jest związana z tą grupą?

– Dlaczego pani o to pyta? – Jej głos załamał się na ostatnim słowie. Dostrzegłam małą, niebieską żyłkę pulsującą jej na szyi.

– Kiedy cię pierwszy raz spotkałam w jej gabinecie, wydawałaś się w jej obecności bardzo zdenerwowana.

– Ona jest dla mnie bardzo dobra. Przebywanie z nią robi mi o niebo lepiej niż jakieś medytacje i ciężkie oddechy. – Prychnęła. – Ale ona też jest wymagająca i cały czas się martwię, że coś zepsuję.

– Rozumiem, że spędzasz z nią dużo czasu.

Wzrokiem znowu powędrowała gdzieś w drugą stronę.

– Wydawało mi się, że chodzi pani o Amalie i tych innych ludzi, którzy nie żyją…

– Anno, czy zgodziłabyś się porozmawiać z kimś? To, co mi powiedziałaś, jest ważne i policja na pewno będzie chciała pójść tym śladem. Sprawę tych morderstw bada detektyw Andrew Ryan. To bardzo miły człowiek i na pewno go polubisz.

Spojrzała na mnie zdezorientowana i obiema rękami założyła włosy za uszy.

– Ja nie mam już nic więcej do powiedzenia. John miałby, ale ja naprawdę nie wiem, dokąd wyjechał.

– A pamiętasz miejsce, gdzie odbyło się to seminarium?

– Na jakiejś farmie. Jechaliśmy furgonetką i nie zwracałam uwagi na drogę, bo zabawiali nas jakąś grą. Kiedy wracaliśmy, to spałam. Ciągle coś robiliśmy i byłam wykończona. Z wyjątkiem Johna i Amalie nikogo z nich już nigdy nie spotkałam. A teraz pani mówi, że ona…

Na dole ktoś otworzył drzwi i doszedł do nas jakiś głos.

– Kto tam jest?

– Świetnie. Teraz na pewno zabiorą mi klucz – szepnęła Anna.

– Nie powinnyśmy tu być?

– Raczej nie. Kiedy przestałam pracować w muzeum, zatrzymałam sobie klucz.

Wspaniale.

– Idź za mną – powiedziałam, podnosząc się z ławki.

– Czy ktoś tam jest? – zawołałam. – Tu jesteśmy.

Usłyszałyśmy kroki na schodach i w drzwiach pojawił się pracownik ochrony. Czapka prawie zasłaniała mu oczy, a przesiąknięta wodą kurtka ledwie zakrywała jego wielki brzuch. Dyszał ciężko i w fioletowym świetle jego zęby miały żółty kolor.

– O Boże, jak dobrze, że pan jest – plotłam. – Wykonywałyśmy szkic Odocoileus virginianus i straciłyśmy poczucie czasu. Wszyscy już wyszli w obawie przed mrozem i chyba o nas zapomnieli. Zamknęli nas. – Uśmiechnęłam się niezbyt mądrze. – Właśnie miałam dzwonić do ochrony.

– Nie wolno tu teraz przebywać. Muzeum jest zamknięte – wysapał.

Mój występ najwyraźniej nie zrobił na nim wrażenia.

– Oczywiście. Naprawdę musimy już iść. Jej mąż odchodzi od zmysłów zastanawiając się, dokąd poszła. – Wskazałam Annę, która kiwała głową jak samochodowy piesek-maskotka.

Strażnik przeniósł swój wodnisty wzrok z Anny na mnie i głową kiwnął w stronę schodów.

– No to chodźmy.

Nie marnował czasu.

Deszcz wciąż padał. Krople były jeszcze większe, przypominały cukierki, które razem z Harry kupowałyśmy kiedyś na straganach ulicznych latem. Cały czas o niej myślałam. Gdzie jesteś, Harry?

W Birks Hali Anna popatrzyła na mnie rozbawiona.

– Odocoileus virginianusf

– Wpadło mi to do głowy.

– Nie ma jelenia z białym ogonem w muzeum.

72
{"b":"101657","o":1}