– Punkt dziewiąta będę, Brennan. Co jesz dobrego? -
– Kanapkę z salami, serem i sałatą.
– O dziesiątej wieczorem?
– To był długi dzień.
– Ja też nie spacerowałem po parku. – Usłyszałam, jak zapala zapałkę i głęboko się zaciąga. – Trzy loty, potem jazda z Savannah do Tary, a potem nie mogłem złapać tej marnej imitacji szeryfa. Latał gdzieś cały dzień i nikt nie chciał mi powiedzieć, gdzie był i co robil. Aż dziwne. Pewnie rozpracowuje jakąś supertajną sprawę dla CIA.
– Szeryf Baker to konkretny facet – Włożyłam do ust pełną łyżkę sałatki z kapusty.
– Znasz go?
– Spędziłam z nim cały dzień.
Chleb z mąki kukurydzianej smażony w tłuszczu.
– Ten dźwięk wskazuje na coś innego.
– Smażony chleb kukurydziany.
– Co to takiego?
– Jak się na coś przydasz, to ci jutro przyniosę.
– Świetnie. Ale co to jest?
– Smażone pieczywo.
– A co ty robiłaś cały dzień z Bakerem? Krótko opowiedziałam mu o całej sprawie.
– I Baker podejrzewa narkomanów?
– Tak. Ale ja osobiście wątpię.
– Dlaczego?
– Ryan, jestem wykończona, a Baker będzie na nas rano czekał. Jutro ci powiem. Znajdziesz przystań Lady's Island?
– Liczę, że mi pomożesz.
Powiedziałam, jak ma jechać, i odłożyłam słuchawkę. Potem skończyłam kolację i poszłam spać, nie przejmując się piżamą. Spałam nago jak zabita i przez całe osiem godzin nic mi się nie przyśniło.
18
O ósmej rano w poniedziałek na moście Woods Memoriał był duży ruch. Niebo było pochmurne, rzeka lekko wzburzona i szarozielona. Radiowa prognoza pogody przewidywała lekki deszcz i dwadzieścia dwa stopnie ciepła w ciągu dnia. Ryan, ubrany w wełniane spodnie i tweedową marynarkę, wyglądał jak arktyczne stworzenie przeniesione do tropików. Już się pocił.
Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta, wyjaśniłam mu jurysdykcję hrabstwa. Powiedziałam mu, że Departament Policji w Beaufort działa tylko w granicach miasta i że są tu trzy inne miasta. Port Royal, Bluffton i Hilton Head, z własnymi siłami policyjnymi.
– Reszta Hrabstwa Beaufort podlega szeryfowi Bakerowi – zakończyłam. – Pracownicy jego departamentu, na przykład detektywi, również działają na wyspie Hilton Head.
– Zupełnie jak w Quebecu – zauważył Ryan.
– Zgadza się. Musisz tylko wiedzieć, na czyim terytorium jesteś.
– Simonnet dzwoniła na Świętą Helenę. A więc na teren Bakera.
– Tak.
– Twierdzisz, że jest konkretny.
– Wyrobisz sobie swoją własną opinię.
– Opowiedz mi o tych wykopanych zwłokach.
Opowiedziałam.
– Jezu, Brennan, jak ty się pakujesz w takie rzeczy?
– To jest moja praca, Ryan. – Rozdrażnił mnie tym pytaniem. Ostatnio drażniło mnie wszystko, co go dotyczyło.
– Ale to miały być twoje wakacje.
Tak. Na Murtry. Z córką.
– Bo ja żyję w świecie fantazji – warknęłam. – Wymyślam sobie trupy i bach, są. To cel mojego życia,
Zacisnęłam zęby i zapatrzyłam się w drobne krople na szybie. Jeżeli chciał rozmowy, mógł mówić do siebie.
– Trochę trzeba będzie mnie tu poprowadzić – zauważył, kiedy mijaliśmy campus uniwersytetu Beaufort.
– Carteret za zakrętem przejdzie w Boundary. Pojedź tam. Skręciliśmy na zachód obok bloków mieszkalnych na Pigeon Point i w końcu wjechaliśmy między mury z czerwonej cegły otaczające cmentarz National po obu stronach drogi. Przy Ribaut kazałam Ryanowi skręcić w lewo.
Włączył migacz i pojechał na południe. Po lewej stronie minęliśmy Ma-ryland Fried Chicken, posterunek straży pożarnej i kościół baptystów. A po prawej stronie ciągnęło się centrum samorządowe hrabstwa. Ozdobione sztukaterią w kolorze wanilii budynki mieściły w sobie biura administracji, sąd, biura notariuszy, różne agencje zajmujące się egzekwowaniem prawa i więzienie. Imitacje kolumn i sklepionych przejść miały wprowadzać atmosferę starego Południa, ale w rzeczywistości kompleks wyglądał jak wielkie centrum medyczne w stylu Art Deco.
Przy Ribaut i Duke wskazałam piaszczysty kawałek ocieniony dębami z hiszpańskim mchem. Ryan wjechał i zaparkował między wozem policji Beaufort a przyczepą Haz Mat. Właśnie przyjechał szeryf Baker i sięgał po coś z bagażnika swojego wozu. Rozpoznając mnie pomachał ręką, zamknął bagażnik i poczekał na nas.
Przedstawiłam sobie obu panów i uścisnęli sobie ręce. Deszcz zmienił się w rzadką mgłę.
– Przykro mi, że muszę zajmować panu czas moją sprawą – powiedział Ryan. – Na pewno ma pan wiele kłopotu z przyjezdnymi.
– To dla mnie żaden problem – odparł Baker. – Mam nadzieję, że będziemy mogli panu pomóc.
– Ładne miejsce – zauważył Ryan, kiwając głową w kierunku biura szeryfa.
Kiedy przechodziliśmy Duke, szeryf krótko opisał nam kompleks.
– Na początku lat dziewięćdziesiątych władze hrabstwa zdecydowały, że chciałyby mieć wszystkie swoje agencje pod jednym dachem, więc wybudowały to miejsce za jakieś trzydzieści milionów dolarów. Mamy swoje zakresy, ma je też miasto Beaufort, ale posiadamy i wspólne usługi, jak komunikacja, transport, archiwa.
Minęliśmy dwóch zastępców idących w kierunku parkingu. Gestem rąk pozdrowili szeryfa, a on im odpowiedział i otworzył nam szklane drzwi.
Biura Szeryfa Hrabstwa Beaufort zajmują pomieszczenia po prawej stronie, za szklaną gablotą pełną mundurów i tabliczek. Policja miejska zajmowała pomieszczenia po drugiej stronie, prowadzące do nich drzwi zaopatrzone były w napis TYLKO DLA PERSONELU. Obok w gablocie wisiały zdjęcia poszukiwanych przez FBI, zaginionych i plakat z Centrum Zaginionych i Wykorzystywanych Dzieci. Winda z prowadzącego prosto korytarza zabrała nas do dalszych części budynku.
Wchodząc do korytarza biura szeryfa zobaczyliśmy kobietę, która zawieszała parasol na stojącym tam drzewku. Chociaż była dobrze po pięćdziesiątce, wyglądała, jakby uciekła z wideoklipu Madonny. Włosy długie i kruczoczarne, a do tego ażurowy podkoszulek na sukience mini z fioletowym bolerkiem. Buty na koturnach dodawały z siedem centymetrów. Odezwała się do szeryfa:
– Właśnie dzwonił pan Colker. A wczoraj z sześć razy dzwonił jakiś detektyw i koniecznie chciał z panem rozmawiać. Wszystko jest na pańskim biurku.
– Dziękuję, Ivy Lee. To jest detektyw Ryan. – Baker wskazał nas dwoje. – I doktor Brennan. Nasz departament pomoże im rozwiązać sprawę.
Ivy Lee nawet na nas nie spojrzała.
– Może kawy, szeryfie?
– Tak. Dziękuję.
– Zatem trzy?
– Tak.
– Ze śmietanką?
Ryan i ja kiwnęliśmy głowami.
Weszliśmy do biura szeryfa i usiedliśmy. Baker rzucił swój kapelusz na rząd szafek z aktami stojących za biurkiem,
– Ivy Lee ma bogaty życiorys – powiedział z uśmiechem. – Najpierw była w piechocie morskiej, a gdy wróciła do domu, trafiła do nas. – Zamyślił się na chwilę. – To już chyba dziewiętnaście lat. Jest niezastąpiona w prowadzeniu tego biura. Ostatnio trochę… – Szukał odpowiedniego słowa. -…eksperymentuje w modzie.
Oparł się wygodnie i splótł dłonie na karku. Jego skórzany fotel wydał dźwięk przypominający grające dudy.
– A więc, panie Ryan, słucham, w czym mógłbym pomóc.
Ryan opisał sprawę śmierci w St-Jovite i wyjaśnił telefony na Świętą Helenę. Właśnie przytoczył w skrócie rozmowy z lekarzami w klinice Beaufort-Jasper i z rodzicami Heidi Schneider, kiedy zapukała Ivy Lee. Postawiła kubek przed Bakerem, dwa na stoliku między mną a Ryanem i wyszła bez słowa.
Wzięłam łyk. I jeszcze jeden,
– Czy ona sama to parzy? – zapytałam. Jeżeli nie najlepsza, to była to jedna z najlepszych kaw, jakie kiedykolwiek piłam.
Baker przytaknął.
Popiłam jeszcze trochę i spróbowałam zidentyfikować smaki. W sąsiednim biurze zadzwonił telefon i usłyszałam głos Ivy Lee.
– Co w niej jest?
– Jeżeli chodzi o kawę Ivy Lee, to o tym się nie mówi. Co miesiąc dostaje fundusze i ona kupuje składniki. Podobno nikt poza jej siostrami i mamą nie zna przepisu.