– Nie można ich przekupić?
Śmiejąc się Baker położył przedramiona na biurku i oparł na nich cały swój ciężar. Szerokością ramion dorównywał betoniarce.
– Nie chciałbym urazić Ivy Lee – rzekł. – A na pewno nie jej mamę.
– Bardzo słusznie – zgodził się Ryan – Nie trzeba się narażać mamom. – Otworzył tekturową teczkę, przejrzał zawartość i wyjął kartkę papieru. – Numer, na który dzwoniono z St-Jovite, wskazuje na Adier Lyons Road czterysta trzydzieści pięć.
– Zgadza się, to na Świętej Helenie – powiedział Baker.
Sięgnął do metalowych szafek, otworzył szufladę i wyciągnął teczkę.
– Sprawdziliśmy ten adres, czysty. W ciągu ostatnich pięciu lat ani razu nie dzwoniono na policję.
– To jest dom prywatny? – zapytał Ryan.
– Prawdopodobnie. W tej części wyspy są przeważnie przyczepy campingowe i małe domy. Tyle lat tu mieszkam, a szukając Adler Lyons musiałem skorzystać z mapy. Niektóre drogi gruntowe na wyspach to po prostu drogi dojazdowe. Kiedy je widzę, to je poznaję, ale nie zawsze wiem, jak się nazywają. Jeżeli w ogóle mają nazwy.
– Kto jest właścicielem tego domu?
– Tego nie wiem, ale sprawdzę to. W międzyczasie moglibyśmy pojechać tam z wizytą.
– Możemy – zgodził się Ryan, wkładając papier i zamykając teczkę.
– I możemy też wejść do kliniki, jeżeli będzie pan chciał.
– Nie chciałbym zajmować pańskiego czasu. Wiem, że jest pan zajęty. – Ryan wstał. – Proszę nam tylko powiedzieć, gdzie mamy jechać. Damy sobie radę.
– Nie, nie. Jestem dłużnikiem doktor Brennan za wczoraj. I na pewno Baxter Colker będzie jej jeszcze potrzebował. Czy mogliby państwo chwilę zaczekać? Muszę coś sprawdzić.
Zniknął w sąsiednim biurze i wrócił po chwili z paskiem papieru z wiadomością.
– Tak, jak się spodziewałem, zadzwonił Colker. Wysłał ciała do Charleston, ale chce porozmawiać z doktor Brennan. – Uśmiechnął się do mnie. Jego kości policzkowe i łuki brwiowe były tak wydatne, a skóra tak ciemna i lśniąca, że jego twarz w tym świetle wyglądała niczym wykonana z ceramiki.
Spojrzałam na Ryana. Wzruszył ramionami i usiadł. Baker wykręcił numer, poprosił Colkera do telefonu i podał mi słuchawkę. Miałam złe przeczucia.
Colker powiedział dokładnie to, czego się spodziewałam. Axel Hardaway wykona autopsje, ale nie chce zrobić żadnych analiz szkieletu. Z Danem Jafferem nie można się skontaktować. Hardaway zajmie się szczątkami w szkole medycznej postępując zgodnie z moimi wskazówkami, potem Colker przewiezie kości do mojego laboratorium w Charlotte, jeżeli zgodzę się przeprowadzić badania.
Niechętnie się zgodziłam i obiecałam, że porozmawiam bezpośrednio z Hardawayem. Colker podał mi numer i odłożył słuchawkę.
– Allons-y – powiedziałam głośno,
– Allons-y- powtórzył szeryf, sięgając po swój kapelusz i wkładając go na głowę.
Li Beaufort wyjechaliśmy autostradą numer 21 na Lady's Island, przejechaliśmy Cowan's Creek na Świętą Helenę i jeszcze kilka kilometrów dalej. Na drodze Eddings Point skręciliśmy w lewo i długo jechaliśmy mijając zniszczone domy z drewna i przyczepy na palach. Płachty plastiku pokrywały i okna i werandy zapadnięte pod ciężarem zniszczonych przez mole foteli i starych sprzętów. Wszędzie widziałam kawałki karoserii i innych części samochodowych, prowizoryczne szopy i zardzewiałe szamba. Tu i tam ręcznie wypisane ogłoszenia oferowały kapustę, fasolę, nawet kozy.
W pewnym miejscu asfalt skręcał ostro w lewo i przechodził w piaszczyste drogi prowadzące prosto i w prawo. Baker skręcił i wjechaliśmy w długi, ciemny tunel. Wzdłuż drogi rosły dęby z omszałą korą i konarami tworzącymi nad głową sklepienie zielonej katedry. Po obu stronach wzdłuż drogi biegły wąskie rowy z pokrytą wodorostami wodą.
Cicho skrzypiąc kołami mijaliśmy domy na kółkach i bez kółek, niektóre z plastikowymi albo drewnianymi karuzelami dla dzieci, inne z kurami na podwórku. Gdyby nie poobijane samochody i małe ciężarówki, pomyślałabym, że cofnęliśmy się w czasie do lat trzydziestych. I czterdziestych. I pięćdziesiątych.
Pól kilometra dalej jedną z poprzecznych dróg okazała się Adier Lyons. Baker skręcił, dojechał prawie do końca ulicy i zatrzymał samochód. Po drugiej stronie widać było pokryte mchem kamienie ocienione dębami i magnoliami. Tu i tam w mrocznych cieniach bielały drewniane krzyże.
Po naszej prawej stronie stały dwa budynki; większy, dwupiętrowy dom gospodarski z ciemnozieloną elewacją i mniejszy bungalow, kiedyś biały, teraz szary, z odłażącym tynkiem. Za nimi stała przyczepa i mały plac zabaw.
Posiadłość od ulicy oddzielał niski murek. Zbudowano go z pustaków ułożonych w taki sposób, że ich środki tworzyły rzędy i warstwy małych tuneli. Przez każdy z nich przechodziły pędy winorośli, pnączy i fioletowej wisterii. Na początku podjazdu pomarańczowe litery na zardzewiałym znaku głosiły: WŁASNOŚĆ PRYWATNA.
Droga biegła jeszcze ze trzydzieści metrów obok murka, potem kończyła się w gęstwinie bagiennej trawy. Za nią rozciągała się tafla wody o kolorze stopu cyny z ołowiem.
– To będzie numer czterysta trzydzieści pięć – stwierdził szeryf Baker, parkując samochód i wskazując większy z domów. – Tu kiedyś był obóz rybacki. – Kiwnął głową w kierunku wody. – Tam to jest Eddings Point Creek. Łączy się z pobliską cieśniną. Zupełnie zapomniałem o tej posiadłości. Od lat stoi pusta.
Na pewno było tu kiedyś ładniej. Tynk z budynku gospodarskiego schodził płatami i pokryty był pleśnią. Górna listwa, z łuszczącą się farbą, miejscami ukazywała bladoniebieską warstwę izolacyjną. Wzdłuż całej długości parteru była weranda, a górne krawędzie mansardowych okien na drugim piętrze biegły na ukos, równolegle do kąta nachylenia dachu.
Wyszliśmy z samochodu, minęliśmy murek i wkroczyliśmy na podjazd. Mgła wisiała w powietrzu jak dym. Czułam woń błota i rozkładających się liści, a gdzieś z oddali dochodził też słabo wyczuwalny zapach ogniska.
Szeryf wszedł na werandę, a Ryan i ja zaczekaliśmy na trawniku. Wewnętrzne drzwi były otwarte, ale było zbyt ciemno, by dostrzec cokolwiek przez siatkową osłonę. Baker stanął nieco z boku drzwi i zapukał we framugę. Gdzieś nad głowami śpiew ptaka zmieszał się z szumem liści palm. Wydawało mi się, że z domu dobiegł płacz dziecka.
Baker znowu zapukał.
Chwilę później usłyszeliśmy kroki i w drzwiach ukazał się młody mężczyzna. Miał piegi i kręcone, rude włosy, a na sobie drelichowy kombinezon założony na koszulę w kratę. Wyglądał jak postać z filmu familijnego.
– Tak? – Stał za siatkową osłoną, nie patrzył na żadne z nas.
– Jak się pan miewa? – zapytał Baker, pozdrawiając go typowym dla Południa substytutem zwykłego “dzień dobry”.
– Dobrze.
– Świetnie. Jestem Harley Baker. – Po jego mundurze od razu można było się zorientować, że nie przyszedł z wizytą towarzyską. – Możemy wejść?
– Dlaczego?
– Chcielibyśmy zadać panu kilka pytań.
– Pytań?
– Mieszka pan tutaj?
Przytaknął.
– Możemy wejść? – powtórzył szeryf.
– Nie powinniście mieć nakazu czy czegoś takiego?
– Nie.
Usłyszałam drugi głos ze środka, mężczyzna odwrócił się i mówił coś przez ramię. Za chwilę pokazała się kobieta w średnim wieku o szerokiej twarzy i włosach z trwałą ondulacją. Na ręku trzymała niemowlę, które na przemian klepała i głaskała po plecach.
– To gliniarz – wyjaśnił jej mężczyzna, odsuwając się od siatki.
– Tak?
Znowu wysłuchaliśmy z Ryanem dialogu jak z filmu klasy B. A potem kobieta rzekła:
– Nie ma tu teraz nikogo. Przyjdźcie kiedy indziej,
– Pani jest tutaj – odparł Baker.
– Jesteśmy zajęci dziećmi.
– My nie odjedziemy, proszę pani – powiedział szeryf hrabstwa Beaufort.
Kobieta zrobiła minę, poprawiła sobie dziecko na ramieniu i otworzyła siatkę. Jej sandały na plastikowej podeszwie pukały o podłogę, kiedy weszliśmy za nią przez werandę do małego foyer.