Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Kiedy on wraca? – rzucił do słuchawki.

Nigdy nie widziałam go tak poruszonego. Pauza. Uderzał w blat stołu ołówkiem, raz jednym, raz drugim końcem, przekładając go między palcami.

– Muszę z nim teraz pomówić. Nie możecie go znaleźć?

Pauza. Stuk. Stuk. Stuk.

– Nie, zastępca to mało. Potrzebuję szeryfa, Harleya Bakera.

Dłuższa pauza. Stuk. Stu… Grafit trzasnął i Sam wrzucił ołówek do kosza na śmieci stojącego po drugiej stronie kuchni.

– Nie obchodzi mnie, co powiedział, próbujcie dalej. Niech do mnie zadzwoni, tu, na wyspę. Poczekam.

Rzucił telefonem.

– Jak to jest możliwe, że ani z szeryfem, ani z koronerem nie można się skontaktować? – Przeczesał włosy palcami.

Okręciłam się na ławce, podciągnęłam nogi i oparłam się o ścianę. Lata znajomości nauczyły mnie, że najlepszy sposób na gniew Sama to zignorowanie go. Wybuchał nagle i znikał równie niespodziewanie.

Wstał i zaczął chodzić po kuchni, uderzając jedną dłonią w drugą.

– Gdzie, do diabła, jest Harley? Spojrzał na zegarek.

– Dziesięć po czwartej. Wspaniale. Za dwadzieścia minut zjawią się tu wszyscy, chcąc wrócić do miasta. Cholera, ich tu nawet nie powinno być w sobotę. Dzisiaj odrabiamy dzień stracony przez brzydką pogodę.

Kopniakiem wysłał kawałek kredy na drugi koniec pomieszczenia.

– Nie mogę ich zmusić do zostania tutaj. A może powinienem? Może powinienem im powiedzieć o zwłokach i zaznaczyć “Nikt nie opuszcza wyspy”, a potem umieścić w osobnych pokojach i przepytywać, jak pieprzony Hercules Poirot!

Znowu chodzenie po kuchni. Patrzenie na zegarek. Chodzenie. W końcu opadł na ławkę naprzeciwko i oparł głowę na dłoniach zaciśniętych w pięści.

– Skończyłeś już ze swoją wściekłością?

Nie odpowiedział.

– Mogę coś zasugerować?

Nawet na mnie nie spojrzał.

– I tak ci powiem. Zwłoki są na wyspie, bo ktoś nie chce, by zostały znalezione. Najwyraźniej nie przewidział, co może zrobić J-7.

Mówiłam do czubka jego głowy.

– Widzę kilka możliwości. Pierwsza. Przywiózł je tutaj jeden z twoich pracowników. Druga. Ktoś z zewnątrz przywiózł je łodzią, prawdopodobnie ktoś z miejscowych, kto zna twój rozkład zajęć. Kiedy ludzie opuszczają wyspę, nikt jej nie pilnuje, zgadza się?

Skinął głową nie unosząc jej.

– Trzecia. To może być jeden z handlarzy narkotykami, którzy krążą po tych wodach.

Nadal żadnej odpowiedzi.

– Czy nie jesteś zastępcą strażnika przyrody?

Spojrzał na mnie. Jego czoło błyszczało od potu.

– Jestem.

– Jeżeli nie możesz złapać ani szeryfa Bakera, ani koronera, a nie ufasz zastępcy, zadzwoń do swoich kumpli od przyrody. Mają jurysdykcję poza lądem, zgadza się? Dzwoniąc do nich nie wzbudzisz podejrzeń, a oni będą mogli przysłać tu kogoś, kto zabezpieczy miejsce, dopóki ty nie porozmawiasz z szeryfem.

Uderzył dłonią w blat.

– Kim.

– Ktokolwiek. Poproś tylko, by się nie gorączkowali, zanim nie porozmawiasz z Bakerem. A wiesz już ode mnie, co on zrobi.

– Kim Waggoner pracuje dla Wydziału do Spraw Bogactw Naturalnych Południowej Karoliny. Pomagała mi w przeszłości, kiedy miałem problemy z egzekwowaniem prawa tutaj. Mogę jej ufać.

– Zostanie tu całą noc? – Nigdy nie byłam bojaźliwa, ale odstraszanie morderców albo handlarzy narkotykami nie było moim wymarzonym zajęciem.

– Bez problemu. – Już wykręcał numer. – Kim była w marynarce.

– Da sobie radę z intruzami?

– Twardszej nie znam.

Ktoś odebrał po drugiej stronie i Sam poprosił Waggoner.

– Poczekaj, aż ją zobaczysz – powiedział, zakrywając mikrofon ręką.

Zanim zebrał się cały personel, wszystko zostało ustalone. Załoga zabrała Katy swoją łodzią, a ja i Sam zostaliśmy. Kim przybyła krótko po piątej i była dokładnie taka, jak ją opisał Sam. Miała na sobie mundur polowy, wysokie buty i australijski kapelusz, a przy sobie miała tyle amunicji, jakby wybierała się na polowanie na nosorożce. Wyspa była bezpieczna.

Odwożąc mnie do przystani Sam znowu poprosił, bym zajęła się zwłokami. Powtórzyłam to, co mu już wcześniej powiedziałam. Szeryf. Koroner. Jaffer.

– Porozmawiamy jutro – odparłam, kiedy zatrzymał łódź przy pomoście. – Dzięki za dzisiaj. Katy bardzo się podobało.

– Nie ma sprawy.

Popatrzyliśmy, jak pelikan przeleciał nad wodą, potem złożył skrzydła i głową naprzód zanurkował w wodę. Pojawił się z rybą, na której łuskach metalicznie błysnęło popołudniowe słońce. Jednak w chwili, kiedy zmieniał kierunek lotu, upuścił rybę, która niczym srebrna kula spadła do wody.

– Jezu Chryste. Dlaczego oni musieli to zrobić na mojej wyspie? – w głosie Sama brzmiało zmęczenie i zniechęcenie. Otworzyłam drzwi samochodu.

– Daj mi znać, co powie szeryf Baker.

– Dobrze.

– Rozumiesz, dlaczego nie chcę tego robić, prawda?

– Chryste.

Zamknęłam drzwi i spojrzałam na niego przez opuszczone okno, a on znowu zaczął swoje:

– Tempe, pomyśl o tym. Wyspa małp. Zakopane ciało. Miejscowy burmistrz. Jeżeli będzie jakiś przeciek, to prasa zwariuje; wiesz, że prawa zwierząt to delikatna sprawa. Nie chcę, by media odkryły Murtry.

– To może się zdarzyć bez względu na to, kto zajmie się sprawą.

– Wiem. To może…

– Daj spokój, Sam.

Kiedy patrzyłam jak odjeżdża, wrócił pelikan i krążył nad łodzią. W jego dziobie błyszczała nowa ryba.

Sam był tak samo uparty. Wątpiłam, czy da spokój, i miałam rację.

17

Po obiedzie w barze Steamers Oyster, poszłyśmy z Katy do galerii na Świętej Helenie. Chodziłyśmy po pomieszczeniach starej, skrzypiącej gospody, przyglądając się pracom miejscowych artystów, podziwiając inną perspektywę, z jaką patrzyli na, jak nam się wydawało, znane nam miejsca. Kiedy analizowałam kolaże, obrazy i zdjęcia, przypomniały mi się kości, kraby i tańczące muchy.

Katy kupiła miniaturową czaplę wyrzeźbioną w korze i pomalowaną na niebiesko. Po drodze do domu zatrzymałyśmy się po lody kawowe, które zjadłyśmy na pokładzie Melanie Tess, rozmawiając i słuchając, jak liny i fały zacumowanych jachtów stukają na wietrze. Księżyc rozłożył skrzący kształt nad bagnami. Kiedy tak gawędziłyśmy, przyglądałam się bladożółtemu światłu, marszczącemu się na pofałdowanej czerni wody.

Katy zwierzyła mi się, że chciałaby zostać kryminologiem zajmującym się profilowaniem osobowości przestępców i podzieliła się ze mną swoimi ubawami co do jej szansy osiągnięcia celu. Zachwycała się urodą Murtry i opisała figle, jakie płatały obserwowane przez nią małpy. W pewnym momencie zapragnęłam opowiedzieć jej o moim odkryciu, ale powstrzymałam się. Nie chciałam, by cudowne wspomnienia z wyspy zostały zabrudzone tym, co się tam stało.

Poszłam spać o jedenastej, ale leżałam długo, wsłuchując się w skrzypienie cum. W końcu jakoś zasnęłam, wplatając kończący się dzień w tkaninę ostatnich kilku tygodni. Płynęłam łodzią z Mathiasem i Malachym, desperacko próbując zatrzymać ich na pokładzie. Oczyszczałam zwłoki z krabów, chociaż poruszająca się masa nieustannie pojawiała się tam, skąd ją właśnie usunęłam. Czaszka trupa zmieniła się w twarz Ryana, potem w zwęglone rysy Patrice Simonnet. Sam i Harry krzyczeli na mnie, ich słowa były niezrozumiałe, a twarze surowe i złe.

Kiedy obudził mnie telefon, byłam zdezorientowana, niepewna, gdzie jestem i dlaczego. Potykając się ruszyłam do kuchni.

– Dzień dobry. – Głos Sama był poirytowany i pełen napięcia.

– Która godzina?

– Prawie siódma.

– Gdzie jesteś?

– W biurze szeryfa. Twój plan nie wypali.

– Plan? – Nie bardzo wiedziałam, o czym on mówi.

– Twój facet jest w Bośni.

Wyjrzałam przez żaluzje. W doku wewnętrznym, na pokładzie swojego jachtu siedział starszy człowiek o czarnych włosach, w których połyskiwały siwe pasma. Kiedy podciągnęłam żaluzje, odchylił akurat głowę i opróżniał puszkę Old Milwaukee.

42
{"b":"101657","o":1}