Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W domu było ciemno i czuć było kwaśnym mlekiem. Na wprost były schody prowadzące na pierwsze piętro, na lewo i prawo wykończone łukami drzwi wiodły do ogromnych pokoi pełnych krzeseł i sof.

Kobieta zaprowadziła nas do pokoju po lewej stronie i wskazała ratanowe kanapy. Usiedliśmy, a ona szepnęła coś do mężczyzny, który zniknął zaraz na schodach. Wtedy do nas przyszła.

– O co chodzi? – spytała cicho, patrząc to na Bakera, to na Ryana.

– Nazywam się Harley Baker. – Szeryf odłożył kapelusz na mały stolik i pochylił się w jej kierunku. – A wy kim jesteście?

Kobieta położyła rękę na plecach dziecka, a dłonią podtrzymała jego główkę.

– Nie chcę być niegrzeczna, szeryfie, ale muszę wiedzieć, czego chcecie.

– Czy pani tu mieszka?

Zawahała się i przytaknęła.

Zasłona na oknie tuż za mną zakołysała się i na karku poczułam lekki, wilgotny wiatr.

– Interesują nas telefony wykonywane pod ten adres – kontynuował Baker.

– Telefony?

– Tak, proszę pani. Zeszłej jesieni. Czy była tu pani wtedy?

– Tutaj nie ma telefonu.

– Nie ma telefonu?

– No, tylko telefon biurowy. Nie do użytku prywatnego.

– Rozumiem.

Szeryf zamilkł. Jakby czekał.

– Nikt do nas nie dzwoni,

– Do nas?

– W tym domu jest nas dziewięć osób, w domu obok cztery. No i w przyczepach. Ale nie rozmawiamy przez telefon. Nie wolno nam.

Jeszcze jedno dziecko zapłakało na górze.

– Nie wolno?

– Jesteśmy społecznością. Żyjemy tu sobie i nie sprawiamy nikomu problemów. Żadnych narkotyków ani nic z tych rzeczy. Trzymamy się razem swoich zasad. To nie jest wbrew prawu, prawda?

– Nie, proszę pani, nie jest. Jak duża jest wasza grupa?

Myślała przez chwilę.

– Jest nas tutaj dwadzieścia sześć osób.

– Gdzie są inni?

– Kilka osób w pracy. Ci, którzy dopiero dołączyli do nas. Pozostali są na porannym spotkaniu w sąsiednim domu. Jerry i ja pilnujemy dzieci.

– Jesteście grupą religijną? – wtrącił się Ryan.

Kobieta spojrzała na niego, potem z powrotem na Bakera.

– Kim oni są? – Brodą wskazała Ryana i mnie.

– Detektywami z wydziału zabójstw. – Szeryf wpatrywał się w nią z twarzą surową, bez uśmiechu. – Co to za grupa, proszę pani?

Palcami wygładziła dziecięcy kocyk. Gdzieś daleko zaszczekał pies.

– Nie chcemy żadnych zatargów z prawem – powiedziała. – Ma pan co do tego moje słowo.

– Spodziewacie się jakichś problemów? – zapytał znowu Ryan.

Spojrzała na niego dziwnie, a potem popatrzyła na zegarek.

– My chcemy pokoju i zdrowia. Mamy już dosyć narkotyków i przestępstw, więc żyjemy sobie tutaj. Nikomu nie robimy krzywdy. Nie mam nic więcej do powiedzenia. Porozmawiajcie z Domem. Zaraz tu przyjdzie.

– Z Domem?

– Będzie wiedział, co wam powiedzieć.

– Byłoby dobrze. – Ciemne oczy szeryfa znowu utkwione były w kobietę. – Nie chciałbym zmuszać wszystkich do odbywania długiej podróży do miasta…

Właśnie wtedy usłyszałam głosy i zobaczyłam, jak kobieta przenosi wzrok z twarzy Bakera na widok za oknem. Wszyscy się obejrzeliśmy.

Przez siatkę dostrzegłam ruch przy sąsiednim domu. Na werandzie stało pięć kobiet, dwie trzymały dzieci, trzecia, schylona stawiała dziecko na ziemi. Mały zrobił kilka niepewnych kroków, a kobieta podążyła za nim przez podwórko. Jedna po drugiej dwanaście osób wyszło z domu i zniknęło za węgłem. Chwilę potem wyszedł mężczyzna i skierował się ku nam.

Nasza gospodyni przeprosiła i poszła do foyer. Następnie usłyszeliśmy otwieranie drzwi siatkowych i stłumione głosy.

Potem kobieta weszła po schodach, a mężczyzna z sąsiedniego domu pojawił się w drzwiach pokoju. Mógł mieć czterdzieści kilka lat. Blond włosy siwiały, a twarz i ręce były mocno opalone. Miał na sobie spodnie koloru khaki, bladożółtą koszulę i buty z gumowymi podeszwami, bez skarpetek. Wyglądał jak starzejący się wilk morski.

– Bardzo przepraszam – powiedział. – Nie wiedziałem, że mamy gości.

Ryan i Baker zaczęli się podnosić.

– Proszę nie wstawać. – Podszedł do nas i wyciągnął rękę.- Jestem Dom.

Wszyscy podaliśmy mu ręce i Dom usiadł na jednej z kanap.

– Może napiją się państwo soku albo lemoniady?

Wszyscy odmówiliśmy.

– A więc rozmawiali państwo z Heleną. Podobno macie państwo pytania na temat naszej grupy?

Baker kiwnął głową.

– Nazwalibyście nas komuną. – Zaśmiał się. – Ale nie jesteśmy nią w pełnym tego słowa znaczeniu. Mało mamy wspólnego z kontrkulturą hipisów z lat sześćdziesiątych. Jesteśmy przeciwni narkotykom i zanieczyszczeniom chemicznym, poświęcamy się czystości, twórczości i świadomości własnego charakteru, uczuć, motywów i pragnień. Żyjemy i pracujemy w harmonii ze sobą. Na przykład skończyliśmy właśnie nasze poranne spotkanie. Omawiamy plan zajęć na każdy dzień i razem decydujemy, co ma być zrobione i kto to zrobi. Przygotowywanie posiłków, sprzątanie, w większości zajmowanie się domem. – Uśmiechnął się. – W poniedziałki trwa to dłużej, ponieważ dzisiaj jest dzień wylewania żali. – Znowu się uśmiechnął. – Chociaż rzadko się żalimy.

Oparł się i położył ręce na kolanach. Wtedy dodał:

– Helen mówiła mi, że pytaliście o telefony.

Szeryf się przedstawił.

– A pan nazywa się Dom…?

– Po prostu Dom. Nie używamy nazwisk.

– My owszem – w głosie Bakera nie było cienia humoru.

Po długiej przerwie Dom odpowiedział:

– Owens. Ale on już nie żyje. Od lat nie jestem już Dominickiem Owensem.

– Dziękujemy, panie Owens – Baker zapisał coś w maleńkim kołonotatniku. – Detektyw Ryan bada sprawę morderstwa w Quebecu i ma podstawy uważać, że ofiara znała kogoś, kto tu mieszka.

– W Quebecu? – Oczy Doma zrobiły się okrągłe, a na opalonej twarzy pojawiły się jasne zmarszczki. – W Kanadzie?

– Z domu w St-Jovite dzwoniono pod ten numer – wyjaśnił Ryan. – To jest mała miejscowość w górach na północ od Montrealu. Dom słuchał z zagadkowym wyrazem twarzy.

– Czy mówi panu coś nazwisko Patrice Simmonet?

Potrząsnął głową.

– Heidi Schneider?

Znowu zaprzeczył.

– Przykro mi. – Uśmiechnął się i lekko wzruszył ramionami. – Mówiłem wam. My nie używamy nazwisk. A członkowie często zmieniają swoje imiona. W naszej grupie każdy może sobie wybrać imię, jakie mu się podoba.

– Jak się wasza grupa nazywa?

– Nazwy. Etykietki. Tytuły. Kościół Chrystusa. Świątynia Ludu. Słuszna Droga. Zwykły egotyzm. My postanowiliśmy nie nadawać sobie nazwy.

– Jak długo grupa tu mieszka, panie Owens? – zapytał Ryan.

– Proszę mówić do mnie Dom.

Ryan nadal czekał.

– Prawie osiem lat.

– Był pan tutaj zeszłego lata i jesieni?

– Tu i tam. Trochę podróżowałem.

Ryan wyjął z kieszeni zdjęcie i położył je na stole.

– Staramy się ustalić miejsce pobytu tej młodej kobiety.

Dom się pochylił i z bliska przyjrzał się zdjęciu. Jego długie, szczupłe palce z kępkami złocistych włosków między kostkami wodziły wzdłuż brzegów fotografii.

– To ją zamordowano?

– Tak.

– Kim jest ten chłopak?

– Nazywa się Brian Gilbert.

Dom przez dłuższą chwilę przyglądał się twarzom. Kiedy podniósł wzrok, nie potrafiłam zrozumieć wyrazu jego oczu.

– Nie umiem wam pomóc. Naprawdę. Może mógłbym popytać na sesji doświadczalnej dziś wieczorem. Wtedy zachęcamy do zgłębiania siebie i rozwijania wewnętrznej świadomości. To właściwy moment

Ryan miał nadal surowy wyraz twarzy i nie pozwalał, by Dom odwróci wzrok.

– Nie jestem w tak duchowym nastroju, panie Owens, i nie bardzo oh chodzi mnie, co uważa pan za właściwy moment. Fakty są takie, że dzwonie no tutaj z domu, gdzie zamordowano Heidi Schneider. Wiem, że ofiara była latem zeszłego roku w Beaufort. Zamierzam znaleźć związek.

– Tak, oczywiście. Jakie to okropne. To właśnie taka przemoc sprawia że nasze życie wygląda tak, jak wygląda.

47
{"b":"101657","o":1}