Dwie godziny później siedziałam na łóżku z bijącym sercem, nie wiedząc dlaczego. Przyciskałam koc do piersi, ledwie mogłam oddychać, starając się zidentyfikować niebezpieczeństwo, które wyrwało mnie ze snu. Cisza. Świeciła tylko tarcza budzika przy łóżku.
Dźwięk tłuczonego szkła zjeżył mi włosy na głowie. Poziom adrenaliny poszybował w górę. Przed oczami mignął mi obraz innego włamania, gadzie oczy, błysk noża w świetle księżyca. Myśl przemknęła przez mój umysł. Znowu! Trzask! Bum! Tak, znowu!
Hałas nie dobiegał z zewnątrz! To było na dole! W moim mieszkaniu! Co mogłam zrobić? Zamknąć się w sypialni. Sprawdzić, co to było. Zadzwonić na policję.
Nagle poczułam dym. Cholera!
Odrzuciłam koc i przemknęłam przez pokój, szukając rozsądnych myśli pod warstwą przerażenia. Broń. Potrzebowałam broni. Czego mogłam użyć? Dlaczego nie chciałam trzymać pistoletu?
Podeszłam do komody i wyjęłam dużą muszlę, którą znalazłam na Outer Banks. Nie mogłabym nią zabić, ale koniec mógłby przebić skórę i zranić. Objęłam ją palcami, ostry koniec wystawiłam do przodu.
Prawie nie oddychając podeszłam do drzwi, wolną ręką przesuwając po znajomych powierzchniach, jak niewidomy czytający Braille'em. Komoda. Klamka. Hol.
Na szczycie schodów znieruchomiałam i spróbowałam dojrzeć cokolwiek w ciemności. Krew szumiała mi w uszach, ściskałam muszlę i nasłuchiwałam. Z dołu nie dochodził żaden dźwięk. Jeżeli tam ktoś faktycznie był, to powinnam zostać na górze. Telefon. Jeśli na dole się pali, to muszę się wydostać na zewnątrz.
Wzięłam oddech, postawiłam stopę na najwyższym stopniu, stój. Teraz drugi. Trzeci. Kolana ugięte, muszla na wysokości ramienia, szłam na dół. Ostry zapach był coraz mocniejszy. Dym. Benzyna. I coś jeszcze. Coś znajomego.
Zatrzymałam się na dole, w umyśle odtwarzając scenę sprzed roku w Montrealu. Wtedy był w środku, morderca, czekając, kiedy zaatakować.
To się nie zdarzy drugi raz! Zadzwoń pod 911! Wyjdź na zewnątrz!
Obchodząc poręcz dookoła zajrzałam do jadalni. Ciemność. Teraz do salonu. Ciemność, ale jakby inna.
Dalsza część pokoju w otaczającej ciemności jakby jaśniała brązowo. Kominek, krzesła królowej Anny, wszystkie meble i obrazy leciutko świeciły, niczym przedmioty w mirażu. Przez drzwi kuchenne dostrzegłam pomarańczowe światło tańczące przed lodówką.
Piiiii!
Serce mi podskoczyło, kiedy ciszę przerwał wysoki, wyjący dźwięk. Drgnęłam i muszla uderzyła w ścianę. Drżąc przywarłam do ściany.
Ten dźwięk to wykrywacz dymu!
Czekałam, czy coś się poruszy. Tylko ciemność i niesamowite migotanie.
Dom się pali. Uciekaj!
Z walącym dziko sercem i krótkim oddechem rzuciłam się w kierunku kuchni. Ogień trzaskał na samym środku, wypełniając pomieszczenie dymem i odbijając się w każdej lśniącej powierzchni.
Drżącą ręką wymacałam włącznik i zapaliłam światło. Dziko rozejrzałam się dookoła. Płonący stos leżał na środku podłogi. Płomienie się nie rozprzestrzeniały.
Odłożyłam muszlę i brzegiem koszuli zasłaniając sobie nos i usta pochyliłam się i poszłam do spiżarni. Z górnej półki zdjęłam małą gaśnicę. W płucach miałam pełno dymu i w oczach łzy, ale udało mi się wcisnąć rączkę. Gaśnica ledwie syknęła.
Cholera!
Kaszląc i krztusząc się znowu wcisnęłam. Znowu syknięcie, ale tym razem z wylotu trysnął strumień dwutlenku węgla i białego proszku.
Obłęd!
Skierowałam strumień na płomienie i po minucie ogień był ugaszony. Alarm nadal wył, wciskając się w uszy i w mózg.
Otworzyłam tylne drzwi i okno nad zlewem, podeszłam do stołu. Nie musiałam otwierać okna nad nim. Szyby zostały zbite, a szkło i drewniane drzazgi leżały na parapecie i podłodze. Delikatne podmuchy wiatru poruszały zasłonami w obie strony.
Okrążając stos na podłodze włączyłam wentylator na suficie, chwyciłam ręcznik i zaczęłam nim machać, by przewietrzyć pomieszczenie. Powietrze powoli się oczyszczało.
Wytarłam oczy i skoncentrowałam się na kontrolowaniu oddechu.
Trzeba przewietrzyć!
Alarm ciągle wył.
Przerwałam machanie ręcznikiem i rozejrzałam się. Pod stołem leżała kostka miału węglowego, druga oparta była o szafkę pod zlewem. Między nimi znajdowały się zwęglone pozostałości stosu. Woń dymu i benzyny wypełniała kuchnię. Była jeszcze jedna, znajoma.
Nogi mi drżały, kiedy podchodziłam do tlącego się stosu. Wpatrywałam się w niego nic nie rozumiejąc; właśnie wtedy alarm ucichł. Cisza była aż nienaturalna.
Zadzwoń pod 911.
Nie musiałam. Sięgając po telefon usłyszałam gdzieś daleko wyjące syreny. Były coraz głośniejsze, bardzo głośne, nagle cisza. Chwilę później w drzwiach stanął strażak.
– Nic pani nie jest?
Pokręciłam głową i objęłam się rękami, świadoma swojego niekompletnego ubioru.
– Pani sąsiadka nas zawiadomiła. – Jego pasek pod brodą kołysał się.
– Aha. – Zapomniałam o mojej koszuli. Znowu byłam w St-Jovite.
– Opanowała pani ogień?
Skinięcie głową. St-Jovite. Jak impuls.
– Czy mogę sprawdzić?
Odsunęłam się.
Załatwił to jednym spojrzeniem.
– Paskudny psikus. Domyśla się pani, kto to mógł tutaj przywlec?
Potrząsnęłam głową.
– Wydaje mi się, że zbili szybę wrzucając te kostki, a potem to tu wrzucili. – Podszedł do tlącego się stosu. – Musieli to zamoczyć w benzynie, podpalić i wrzucić.
Słyszałam, co do mnie mówi, ale nie mogłam wykrztusić słowa. Nie potrafiłam wyartykułować tego, co mój umysł próbował sprecyzować: niewyraźnej myśli czającej się w mózgu.
Strażak wyjął zza pasa łopatkę, otworzył ją i wetknął w stertę na podłodze. Czarne drobinki uniosły się w górę i osiadły z powrotem na stosie. Podsunął łopatkę pod całość, podrzucił i odchylił.
– Wygląda jak worek z juty. Nie wiem, co może być w środku. Poskrobał przedmiot końcem łopatki i znowu kawałeczki poszybowały do góry. Szturchnął mocniej. St-Jovite. Pokój do autopsji numer trzy. Przypomniałam sobie coś i zrobiło mi się zimno.
Trzęsącymi się rękami otworzyłam szufladę i wyjęłam nożyczki. Nie przejmując się już moim strojem, przykucnęłam i rozcięłam worek.
Zwłoki były małe, plecy wygięte w łuk, nogi skurczone pod wpływem temperatury płomieni. Zobaczyłam jedno wyschnięte oko i małą szczękę z poczerniałymi zębami. Przeczucie, że zawartość worka wywoła przerażenie, sprawiło, że zrobiło mi się słabo.
Nie! Proszę, nie!
Odsunęłam się, nie mogąc znieść zapachu spalonego ciała i sierści. Między tylnymi nogami zobaczyłam zakręcony i poczerniały ogon z prześwitującymi kręgami kręgosłupa.
Cięłam dalej, a łzy ciekły mi po policzkach. Tuż przy węźle dostrzegłamj włosy, spalone, ale miejscami białe.
Do połowy opróżnione miski,
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Słyszałam głos, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jest mój.
– Nie! Nie! Nie! Birdie. Proszę, Boże, nie!
Poczułam czyjeś dłonie na moich ramionach, potem na rękach, ktoś zabrał mi nożyczki, delikatnie pomógł mi wstać. Głosy.
Nagle znalazłam się w salonie, przykryta kołdrą. Płakałam, trzęsłam się, bolało mnie całe ciało.
Nie wiem, jak długo płakałam, a kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam sąsiadkę. Podawała mi filiżankę z herbatą.
– Co to jest? – Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała.
– Mięta.
– Dziękuję. – Popiłam letni płyn. – Która jest godzina?
– Kilka minut po drugiej. – Miała na sobie kapcie i trencz, który nie zakrywał jej flanelowej koszuli. Ledwie ją znałam; machałyśmy sobie czasami przez trawnik albo wymieniałyśmy pozdrowienia na spacerze,
– Przykro mi, że musiała pani wstawać w środku nocy…
– Pani Brennan, proszę. Jesteśmy sąsiadkami. Na pewno zrobiłaby pani to samo dla mnie.
Wzięłam jeszcze jeden łyk. Moje ręce były nadal lodowate, choć już tak nie drżały.
– Czy strażacy jeszcze są?