Литмир - Электронная Библиотека

Z gardła pręgowanego zwierza raz po raz dobywało się głębokie, ponure warczenie. Gdy wreszcie wydostali się na otwartą przestrzeń, zatrzymał się gwałtownie. Miał nieco spłaszczoną u góry czaszkę, do której ściśle przylegały stulone teraz uszy, i bursztynowe ślepia ocienione masywnie sklepionymi łukami brwi. Poruszył paszczą i po zmierzwionych kłakach na brodzie pociekły mu strużki śliny.

– Zwierzołak! – wrzasnął Twardokęsek i niemal spadł na złamanie karku, bo spłoszony krzykiem stwór stanął dęba.

Nie przypominał w niczym plugawego, szczurzego plemienia spod Gór Sowich. Był tak olbrzymi, że siedząc na jego grzbiecie, zbójca, choć nie ułomek, nie sięgał nogami do ziemi. Pokryty długą rudą sierścią, znakowany czarnymi pasami po bokach, przypominał raczej drapieżne koty z południa. Po chwili potrząsnął grzywą i zwrócił łeb ku jeźdźcom. Twardokęsek bał się choćby drgnąć, póki bestia nie spuściła z niego złotawych oczu, w których połyskiwała moc przedksiężycowych. Wiedźma tylko zaśmiała się z uciechą, gładząc szorstkie od brudu kłaki. I nagle w otępiałym z przerażenia umyśle zbójcy wykluło się zrozumienie, czym jest ta istota i dlaczego tak łatwo zdołała ich wytropić pośrodku płomieni.

Powinienem był zgadnąć, pomyślał z goryczą, czując jak do ust podpływa mu kwaśna fala obrzydzenia. Przecież z dawien dawna gadali ludzie o potworkach, które wiedźmy hołubią i krwią niewinnych pasą, aby je potem w potrzebie na ratunek wezwać. Ale człek woli wierzyć, że bajdy to jeno i strachy, które matki nieposłusznym dzieciom w uszy kładą, jeśli je chcą przestraszyć i do szacunku nakłonić. Dlatego nikt się nie przypatrzył temu kociakowi, choć zdałoby się zastanowić, po co go wiedźma w tobołku włóczy. Ale tak zwykle bywa. Człek głupi swą nieświadomość piastuje, dopóki mu nie przyjdzie karku za nią nadstawić.

Przekleństwo cała ta magia, czyste przekleństwo, dodał jeszcze w myślach, nim jaśminowa wiedźma bodnęła go kościstym łokciem pod żebro. Zdjęła go obawa, że teraz zechce mu odpłacić za wszelkie grubiaństwa i krzywdy, za to, że ją porzucił przy Trwodze i nie znalazł ni jednego słowa pociechy, kiedy w karczmie zapijała lęk gorzałką. Lecz ona ani na niego spojrzała.

– Patrz! – podniosła chude, osmalone ramię i pokazała na trakt.

Resztki włosów zjeżyły mu się ze zgrozą. Gościniec falował, lśnił od szarych futer szczuraków.

Zrozumiał w okamgnieniu, bo choć prosty w obejściu, nie był przecież głupcem i znał pogórze jak własną kieszeń. Zwierzołacy z Gór Sowich zeszli w doliny, co znaczyło, że zerwali stary rozejm bezpowrotnie, a okolica pierwej obróci się w pogorzelisko, nim nowy zostanie zawarty. Szczurzy parli ku Spichrzy, jakby i oni zapragnęli tego roku zapląsać w świątecznym korowodzie ku czci Nur Nemruta, pomiędzy wzgórzami zaś z wolna poczynały już migotać odległe ogniki. Płonęły przysiółki owczarzy i wiejskie chaty, rozsiane tu i ówdzie na górskich zboczach. Widok ten rozwścieczył go nieoczekiwanie, choć przecież był na obcej ziemi, gdzie niegdyś nie udzielono jego współplemieńcom schronienia. Jednakże miał wrażenie, jak gdyby szczuracy rozniecili te pożary właśnie w przededniu Żarów, aby stały się urągowiskiem święta czczonego w całych Górach Żmijowych.

Wiedźma trąciła go w bok i dojrzał, że w jej oczach wciąż gorzeje ciemna, uroczna magia, potężniejsza od wszelkich czarów szczuraków.

– Obejmij mnie mocno! – zażądała, pochylając ku niemu twarz.

Jej zęby błysnęły spomiędzy warg i zląkł się, że przerażająca, utkana z płomieni, magii i krwi istota, którą się stała tej nocy, zechce go pocałować. W tejże samej chwili jednak wbiła pięty w żebra zwierza i potwór jak strzała wyprysnął naprzód. Zbójca ledwie zdołał się przytrzymać grzywy. Potem zaś gościniec owinął się znienacka wokół krawędzi stromistej skały, a za zakrętem wpadli pomiędzy szczuraków. Wiedźmi pomocnik nawet nie zwolnił kroku. Tratował pobratymców, potężnym rykiem obwieszczając swoje nadejście. Herszt zacisnął oczy, by nie widzieć szarych i brunatnych grzbietów, które pokrywały trakt szczelnie jak błam futra, ale raz po raz słyszał ohydny trzask pękających kości i przedśmiertne piski.

A kobieta tylko się śmiała, śmiała się jak szalona.

Później miał się dowiedzieć, że była to noc grozy i rzezi. Ani spichrzańscy poddani, ani też sam książę Evorinth nigdy jej nie zapomnieli.

Szczęściem potwór gnał na przełaj, przez pola i wykroty, dlatego zbójcy oszczędzono widoku większości pogromów. Raz tylko zapędzili się do miasteczka. Tego, co w nim nastąpiło, Twardokęsek nie chciał pamiętać, lecz obraz krwawych jatek długo jeszcze prześladował go w snach. Widział, jak szczuracy przekopali jamy pod bramą, a dźwierza uchyliły się w ciszy, by odsłonić trzech nocnych drabów, których rozpoznał już tylko po halabardach, bo na ich trupach kłębiła się popiskująca, szara gromada. W szlafmycach, w rozchełstanych koszulach mieszczanie wybiegali na ulice, daremnie krzycząc zmiłowania. Gromady szczuraków ścigały ich zajadle, niby zwierzynę, i walczyły nad drgającymi jeszcze ścierwami o kawały mięsa. Jakaś kobieta z dzieckiem w ramionach wołała do Twardokęska i wiedźmy z okna, ale potwór nie zatrzymał się i krzyki wkrótce umilkły. Nie zwalniając, niby widziadło, przemknęli przez miasteczko – na oklep na zwierzołaku, roześmiana dziewka z rozwianymi kosmykami opalonych włosów i zbójca w skórzanej kamizeli, z jadziołkiem kołującym nad głową – i wyjechali za mury, traktem koło szubienicy, na której kołysało się smętnie dwóch nieświeżych wisielców.

W rowach przy trakcie szumiały białe od kwiecia zarośla.

Przed świtem zwierzołak bez ostrzeżenia zrzucił ich z grzbietu. Na łeb, na szyję polecieli w kolczaste zarośla. Wiedźma zaskowytała z cicha. Szał minął i trzęsła się teraz, jak w gorętwie. Z kącików jej oczu, z warg i nosa sączyły się drobne kropelki krwi. Powoli, kwiląc jak niemowlę dowlokła się do jaru i zaczęła chłeptać wodę prosto z kałuży.

Na ten widok coś gorzkiego wezbrało w gardle zbójcy, tak bardzo wydała mu się podobna do zwierza albo do obłąkanego odmieńca, jednego z tych, co mordowali teraz jego współplemieńców wzdłuż gościńca prowadzącego do Spichrzy. Odruchowo sięgnął po sztylet, zupełnie jakby spotkał w opłotkach wściekłego psa, któremu trzeba skrócić cierpienie. Wtedy jednak po trawie między nimi przesunął się cień i zbójca cofnął się gwałtownie, kiedy na szarym, porannym niebie zobaczył jadziołka. Splunął tylko ciężko w rów, w tę wodę, co ją wiedźma piła, i osunął się na ziemię, jak gdyby w tej właśnie chwili opadło na niego całe znużenie i strach tej nocy.

Siedział odrętwiały, z łbem zwieszonym na piersi, i było mu wszystko jedno. Ani dbał, czy Szarka zdołała cało unieść głowę z opresji. Co dziwniejsze, sam się nie próbował ratować i myśleć o ucieczce. Po prostu tkwił tam, nad rowem, opasawszy się rękami, niby dla obrony przed chłodem.

Gdzieś nieopodal na trakcie turkotały wozy.

Nie spostrzegł, jak to się stało, że nagle wiedźma płakała na jego ramieniu, a on ją przygarniał co sił, jakby w tym prostym geście mógł zawrzeć całą radość, że jednak ocaleli z rzezi.

96
{"b":"100643","o":1}