Tym razem jednak sen okazał się kruchy i książę ocknął się, nim kroki służebnej na dobre ucichły w korytarzu. Jasenka obiecała sobie, że jeszcze przed wieczorem odprawi tę tępą krowę, która najwyraźniej nie rozumiała, komu służy.
– Zatem gra się rozpoczęła – powiedział książę Evorinth, pan Spichrzy. – Zarzyczka przybyła.
Jasenka skinęła głową: cóż innego mogła uczynić, skoro najwyraźniej słyszał każde słowo? Odrzucił prześcieradło i podniósł się, nagi i tak zdumiewająco chłopięcy w swej urodzie, że na okamgnienie zaparło jej dech. Podszedł do okna i otworzył je na roścież, nie dbając o strażników, którzy pełnili nocną służbę pod murami apartamentów Jasenki. Miał smukłe ciało, zahartowane poprzez długie dni ćwiczeń, gonitw oraz polowań w pobliskich lasach, i poruszał się z lekkością, jaka zwykle nie jest dana mężczyznom lub szybko mija z wiekiem. Jasne włosy połyskiwały w promieniach słońca, kiedy się do niej odwrócił.
– Dziękuję, że byłaś tej nocy moim wytchnieniem – rzekł z uśmiechem. – Jak zwykle, ukochana.
Powinna w tej chwili wdzięcznie się ukłonić i obrócić jego słowa w żart, lecz siedziała nieruchomo ze wzrokiem wbitym w swe dłonie, złożone równo przy krawędzi prześcieradła. Poranne światło było bezlitosne, pod jasną skórą rysowały się niebieskawe linie żył, na kłykciach – drobne zmarszczki. Dopiero skoro książę Evorinth sięgnął po koszulę i spodnie, odezwała się:
– Nie odchodź jeszcze – i zaskoczył ją własny głos, cichy i pełen smutku.
Książę spojrzał na nią ze zdziwieniem, niepewny, czy to jedna z gier, którym od lat oddawali się z upodobaniem i które sprawiały, że żadna z przelotnych kochanek nie zajęła miejsca Jasenki. Ale dziś nie wyczuwał w jej tonie ni cienia kokieterii. Nie odsunęła prześcieradła, by odsłonić rąbek szczupłego, białego ciała, porównywanego przez nadwornych minstreli do żywego marmuru. Nie uśmiechała się nawet.
Pomyślał, że może daje wiarę plotkom, a w cytadeli aż od nich huczało, odkąd stało się powszechnie wiadome, że żalnicka księżniczka będzie podczas Żarów jego gościem. Oczywiście Jasenka powinna być na tyle mądra, by wiedzieć, że on w żadnym razie nie poślubi tej kulawej dziewczyny, co wychowała się w cieniu wszechpotężnego boga Pomortu. Księżna Egrenne nie dopuściłaby, żeby do ich rodu weszła tak zatruta krew, a zapewne i Wężymord niechętnie wypuściłby z rąk dziedziczkę żalnickiego tronu. Jednakże kobiety zbyt łatwo ulegają podszeptom wichrzycieli, a Jasenka miała na dworze dość wrogów, by ktoś zapragnął wzbudzić w niej bezrozumny lęk.
– Nigdy cię nie opuszczę – rzekł miękko.
Wydała mu się taka krucha. Przytrzymała jego rękę i przytuliła do swego policzka.
– Wiem – wyszeptała i zdumiała go ta odpowiedź. – Lecz nie zostawiaj mnie teraz.
Zawahał się. Jego matka nie słynęła z cierpliwości i często wypominała mu nadmierne uleganie woli faworyty. Tego zaś ranka przybywała żalnicka księżniczka i naprawdę wiele zajęć czekało na niego jeszcze przed oficjalnym powitaniem. Ale powstrzymał go ton błagania w głosie nałożnicy. Jasenka rzadko o coś prosiła.
Nawet klejnoty przyjmowała ze śmiechem, jak błahostkę, którą można beztrosko odrzucić.
– Mam takie uczucie – odezwała się znowu – jakby pozostała zaledwie ta jedna chwila przed nawałnicą, która nas zniesie bez śladu.
– Pragnęliśmy tego – przypomniał jej łagodnie, bo przecież od początku była wtajemniczona w grę, jaką miał niebawem podjąć.
– To prawda. – Skinęła głową. – Lecz cóż z tego?
Przez moment miał ochotę ją zganić, że znów ulega zabobonnym lękom, podsycanym przez sprytnych wróżów i kapłanów, którzy nieustannie krążyli pomiędzy jej pokojami i świątynią. Zamiast tego przesunął palcem w dół po krzywiźnie jej policzka, aż do ust, które rozchyliły się i nabrzmiały pod jego pieszczotą, po czym delikatnie popchnął ją na poduszki. I kiedy ją całował, myślał o bardzo wielu rzeczach, które powinien był powiedzieć, nie rozumiejąc jeszcze, że czasami dotyk koi skuteczniej niż słowa.
Jasenka przymknęła oczy i poddawała się jego dłoniom, miękka jak aksamit i bezwolna. Przez na wpół uchylone powieki widziała nad sobą plamę jego twarzy i jasne włosy, przez które przeświecał blask słońca. Wszystkie poranne odgłosy cytadeli, nawoływania służebnych na korytarzach, odlegle krzyki straży i grube głosy parobków, pędzących do rzeźni zwierzęta przeznaczone na wieczorną ucztę, nikły stopniowo w jej uszach i gasły, by wreszcie zmienić się w przyciszone falowanie dwóch oddechów i coraz szybsze bicie serca. Nigdy wcześniej nie czuła się równie bezbronna, jak koncha otwarta pod jego dotykiem, naga. Pomyślała jeszcze, że nie należy nikomu dawać nad sobą podobnej władzy, najmniej zaś temu złotemu księciu, który zaczynał właśnie grę swego życia. A potem zacisnęła mocno powieki i pozwoliła, aby poprowadził ją dalej, coraz dalej, poprzez doliny i zagłębienia jej ciała.
W dole, w ogrodzie cytadeli, śpiewały ptaki.
* * *
Wnętrze powozu starannie zaścielono złotogłowiem i przystrojono purpurowymi poduszkami, a w górze zamiast zwykłej skórzanej płachty zawieszono pysznie haftowany baldachim. Lecz Zarzyczka, posiniaczona i obolała od podróży, wciąż kuliła się odruchowo, kiedy koło zaczepiało o kamień. Starała się przybrać opanowany wyraz twarzy, zwłaszcza, że przy każdym jej drgnięciu spowiednik krzywił się i chrząkał z przyganą. Na bardziej jawne okazywanie niezadowolenia nie śmiał sobie pozwolić, wielu bowiem mieszkańców Spichrzy i gości, którzy zaczynali już ze wszystkich stron przybywać na Żary, wyległo na błonie pod miastem, by oglądać przyjazd żalnickiej księżniczki. Napierali z obu stron na gościniec, aż wreszcie Kierch dal rozkaz, aby żołnierze ustawili się po bokach powozu i odpędzali co natarczywszych gapiów. Sam jechał przodem, przybrany we wspaniały płaszcz z aksamitu i ciężko kuty łańcuch, symbol jego godności. Minę miał jednak kwaśną i księżniczka wyraźnie widziała, że chwilami popatruje ze złością ku starym żalnickim chorągwiom, jak na urągowisko łopoczącym nad bramą miasta. Znak Zird Zekruna wydawał się przy nich dziwnie wyblakły i mały.
Tuż przed wierzejami orszak przystanął. Gdzieś z przodu dęto w trąby, a ich donośny dźwięk wzmagał oszołomienie księżniczki. Pragnęła wychylić się z powozu, bo plecy strażników przesłaniały jej widok, co się dzieje, ale nawet gdyby spowiednik przymknął oczy na podobne uchybienie, nie zdołałaby się sama poruszyć pod ciężarem sukni. Czuła, jak za uszami i po szyi spływa jej pot, a że słońce stało już wysoko z trwogą myślała o drodze, która jeszcze pozostała do przebycia.
Trąby zagrały niemal z bliska, oni zaś wciąż czekali w bezruchu, choć nad głowami tłumu rysował się już ciężki łuk bramy i lada chwila mogliby się zanurzyć w ożywczy cień. Mieszczanie wiwatowali coraz głośniej. Ich wrzaski towarzyszyły jej od dawna, podobnie jak kwiaty rzucane koniom pod nogi albo nawet do wnętrza powozu, teraz wszakże coś odmieniło się w rytmie wiwatów i udało się jej wyłuskać dwa słowa, powtarzane z rosnącym zapałem:
– Spichrza! Evorinth! Evorinth i Spichrza!
Opuściła na moment powieki, bo krzyki zdawały się napierać na powóz i odbierać jej powietrze. Usiłowała oddychać głęboko i nie myśleć o nagrzanej koronie, która uwierała ją w głowę. Kiedy otworzyła oczy, strażnicy rozstąpili się gwałtownie i zobaczyła przed sobą księcia.
Nie spodziewała się bynajmniej, że wyjedzie do bram, aby ich powitać, lecz rozpoznała go natychmiast – nikt inny nie przybyłby na jej spotkanie z odkrytą głową i nie zaglądałby do powozu z równą bezceremonialnością. Ostatecznie była jednak córką swojego ojca, zacisnęła więc zęby i dumnie wytrzymała spojrzenie mężczyzny, udając, że nie widzi błysków rozbawienia, które pojawiły się w głębi jego oczu. Strój władcy, utrzymany w barwie Nur Nemruta, boga miasta, aż skrzył się od klejnotów i srebrzystego haftu. Książę z gracją wychylił się ku niej w siodle, zupełnie jakby nie czuł ciężaru paradnych szat. Domyślała się, jak obok niego wygląda – drobna, brunatnowłosa dziewczyna o nieładnej twarzy, której brzydotę jeszcze uwydatnia korona i wystawna suknia – i w tej chwili nieomal żałowała, że postanowiła opuścić bezpieczne mury Uścieży, gdzie odwiedzały ją jedynie wichry wiejące znad Cieśnin Wieprzy.