Литмир - Электронная Библиотека

Starszy kapłan machnął nieznacznie, jakby dawał znak, żeby więzień nie kłopotał się nadmiernie tym, co wydarzyło się w gospodzie starego Stulichy. Twardokęsek znów poczuł przypływ nadziei.

– No, ja chętnie poniosę koszty – zawiesił kusząco głos, po czym gładko przeszedł do interesów. – Zwrócę za wikt i pomieszczenie, com je tutaj znalazł z woli waszych świątobliwości. Dwa tuziny srebrnych groszy wystarczy?

– Mówiliście – odezwał się skrzekliwie starzec – że macie cały kufer złociszy.

Twardokęska aż ścisnęło w dołku z żałości, choć niby był przygotowany, że nie przystaną na pierwszą ofertę. Kapłani musieli się cenić. Nie połaszczą się na byle wziątek.

– Ano, trafiło się z woli bogów trochę dostatku. Właśniem przemyśliwał, jak im wdzięcznie odpłacić za okazaną przychylność.

Statuę chcę ufundować w głównej świątyni bogini, wysoką na dwa łokcie. Jak się waszym świątobliwościom zdaje, starczy cztery tuziny srebrnych groszy na podobne cudo?

Starzec przygryzł wargi i chwilę przypatrywał się więźniowi tak wnikliwie, że zbójcę zaczęła świerzbić skóra. A żebyś tak zdechł, dziadu, marnie, myślał ze złością. Żeby cię trąd stoczył za moją krzywdę, łapczywco jeden. No, niechbym ja ciebie dopadł w jakiej ciemnej ulicy! Anibyś zdążył pisnąć, jakbym ci to chude gardło zdusił. No, może się jeszcze trafi stosowna chwila, a pogwarzymy sobie gdzie z dala od świątyni o mojej pobożnej ofierze. Ale to później. Na razie niechaj mnie stąd wypuszczą.

– I cały ten dobytek, powiadacie, z dala od Traganki zebraliście i sprowadziliście na wyspę?

– Calusieńki, co do grosika – zapewnił zbójca żarliwie.

– A nie uszczuplaliście aby dobytku bogini? Żadnego handlu ze świątynią, lichwy ani kupczenia odpustami?

– Skądżeby znowu! – Twardokęsek się obruszył. – Nigdy bym ręki nie wyciągnął po cudze.

Skryba podniósł głowę znad pergaminów, ale rabuś bez drgnienia powieki wytrzymał jego spojrzenie, prezentując na twarzy wyraz bezbrzeżnego oburzenia.

– A skąd, rzekliście, przybywacie? – dociekał stary. – Z Gór Żmijowych? Z jakowejś przełęczy?

Herszt milczał, przeklinając w duchu swoją gadatliwość.

– Dalekie strony, dalekie. – Starzec pokręcił głową. – I niebezpieczne. Opowiadali mi współbracia, co tam kantorek mają przy spichrzańskim gościńcu, o pewnym zbójcy… Pono się wysoko w górach czai, srodze podróżnych prześladując. Zda mi się, że z wejrzenia do was nawet podobny. Pleczysty chłop i postawny, w leciech już dobrze męskich, czarnobrody.

Mnich pochylił się nad trójnogiem i znów sypnął na węgle wonnym zielem. Jego młodszy towarzysz wciąż patrzał na więźnia. Usta mu drgały od powstrzymywanego uśmiechu i herszt zrozumiał nagle, że wszelkie jego podstępy i kłamstwa zostały zawczasu przewidziane i przejrzane, słudzy Fei Flisyon od początku świetnie wiedzieli, kogo trafiło im się pojmać w gospodzie u starego Stulichy. Tylko się niepotrzebnie zbłaźnił i naraził na karę tym surowszą, że próbował kapłanów wyprowadzić w pole.

– No, nie nasza rzecz, jeżeli książę Evorinth nie umie w swoim władztwie porządku zaprowadzić i łupieżcy mu pod samym bokiem swobodnie hasają – oświadczył nieoczekiwanie stary kapłan.

– Tutaj, na Tragance, inne mamy obyczaje. Jeśli ktoś po dobro bogini sięga, wnet go ćwiartowanie czeka na placu przed świątynią.

– Znacząco spojrzał na Twardokęska.

Zbójca, po raz kolejny oszołomiony biegiem rozmowy, wyczuł, że powinien się odezwać. Poskrobał się po głowie.

– Wiadomo, że tutaj inaczej niż w dziczy – rzekł po chwili z zakłopotaniem. – Ludzie też obyczajniejsze, swoje obowiązki znające.

– Ano właśnie. – Starzec wychylił się ze stołka, rozciągnął wąskie wargi i raptem wydał się zbójcy podobny do pelikana, który z nastawionym dziobem czyha na zdobycz przepływającą tuż nad taflą wody. – Słusznie prawicie. Szczeżupińscy obywatele dobrze rozumieją swoje powinności względem bogini i jej sług. Stąd płynie zasobność miasta, jego bezpieczeństwo i sława olbrzymia po całym świecie. Wyście wszelako te obowiązki święte ze szczętem podeptali, za co was rychło kara sprawiedliwa spotka. Na haku skończycie, pod katowskim ostrzem. Tam wasze miejsce!

Twardokęska z zadziwienia aż zatchlo. Długo słowa nie umiał z siebie wydobyć, poczerwieniał tylko na gębie, a grdyka mu chodziła wte i wewte, jak u gąsiora. Skryba obserwował to z krzywym uśmiechem niby przedstawienie, które właśnie zmierza szczęśliwie ku pociesznemu finałowi, i zbójca pojął, że wszystko tu było zawczasu ukartowane.

– Co wy? – wykrztusił z trudem. – Przecież ja nigdy… Niczegom nie uczynił… Wcalem bogini nie obraził. Krupie wiary nie dawałem, ani jednemu słóweczku.

Pisarczyk prychnął pod nosem z pogardą, a następnie pochylił się nad pulpitem i coś zamaszyście naskrobał na pergaminie.

– A skąd ci w głowie postało, że możesz boginię obrazić, capie smrodliwy?! – zagrzmiał kapłan. – Ani ona dba, w co ty wiarę dajesz, wieprzu stary.

– Tedy za co? – Zdumiał się zbójca do reszty.

– Za złodziejstwo! – Sługa świątyni wyciągnął ku więźniowi sękaty palec, jak gdyby chciał go nim na wylot przewiercić. – Za bezczelne, niewyględne łupiestwo!

Skryba dokończył pisanie – nie było tego wiele, zaledwie kilka słów – i posypał pergamin piaskiem, potem nakapał wosku i przybił pieczęć. Stuknięcie zabrzmiało w uszach Twardokęska jak trzask katowskiego topora.

– Ale przecież sami gadaliście, że rzecz księcia Evorintha… Że niby inne obyczaje…

Starzec skinął na pisarczyka. Ten strząsnął piasek z dokumentu i zamachał nim chwilę w powietrzu, po czym odezwał się suchym, kostycznym głosem:

– Opłaty portowe, cło, podatek od zbytku, akcyza, pogłówne i dziesięcina dla pani naszej jasnej, co na Białogórze siedzi. Niceście nie zapłacili.

Zbójca mniej byłby wstrząśnięty, gdyby mu się ziemia przed nogami rozpękła i wylazła z niej Zaraźnica w całej swej boskiej potędze. Więc jednak nie chodziło o grabieże u Przełęczy Zdechłej Krowy. Sprawa stawała się coraz bardziej osobliwa. Szarpnął się w więzach.

– Nie pojmuję…

– Bardzo dobrze pojmujesz, złodzieju kaprawy – przerwał mu starzec. – Oj, znam ja was, szubrawce zamorskie, mordy zatracone. Każdego się w porcie pyta, jakie dobro wwozi, poucza jednego z drugim, że trzeba podatki zapłacić. I co? I nic! Jeszcze się każdy jeden burzy, na wszystkich bogów przysięga, że nic kufrach nie trzyma, jeno przygarść fasoli, chleb suchy i modlitewnik po babce nieboszczce.

Twardokęsek zmarszczył brwi, z wysiłkiem przypominając sobie chwilę, kiedy postawił stopę na nabrzeżu Traganki. W trzewiach mu wciąż grało, wzburzonych podczas przeprawy przez Kanał Sandalyi, a grunt zdawał się nadal pod nim kołysać. Obiecał sobie solennie, że więcej już z własnej woli nie wlezie na statek. Zewsząd biły obce, przenikliwe wonie nieczystości, co bujnie spływały tu kanałami z całego miasta, podśmierdłej ryby i zjełczałego tłuszczu, na którym uliczni sprzedawcy przyrządzali rozmaite specjały. Twardokęsek jak przez mgłę pamiętał, że istotnie podleciał do niego jakiś wynędzniały szczur świątynny w białej szacie. Coś tam klarował i piórem wywijał przed nosem, chyba domagając się datków na świątynię. Ale zbójca, utrudzony niezmiernie morską podróżą, odepchnął go i jeszcze kułakiem zdzielił, by nie zagradzał drogi.

Ani przez myśl mu przeszło, że to jeden z miejscowych poborców podatkowych. Wprawdzie tych ostatnich Twardokęsek nienawidził jak ostatniej zarazy, w Górach Żmijowych wszakże byli oni personami znacznymi. Nosili się z pańska i nie wyściubiali nosa za Spichrze bez orszaku książęcych pachołków – po części zapewne dlatego, że cały górski ludek, poczciwych chłopów nie wyłączając, tylko patrzył, jakby ich dostać w swe łapy, gardło ciszkiem poderżnąć albo chociaż batogami po gołym zadku osmagać.

– A potem do karczmy każdy lezie, pije, ucztuje bez opamiętania za szczere złocisze – wywodził wciąż kapłan. – Wstydu nie macie żadnego ni bojaźni bożej! Wydaje się wam, że skoro miasto wielkie, można się w nim schować niby w kopcu siana, a potem gzić, swawolić i oszukiwać do woli. Ale nasza bogini sprawiedliwa i prędzej czy później każdy złoczyńca w jej wnyki wpadnie. Poskąpiliście daniny, co jej przynależna, tedy sama teraz od was trybut pobierze.

7
{"b":"100643","o":1}