Литмир - Электронная Библиотека

– Dary bogów bywają naszą zgubą, lecz nie ma przed nimi ucieczki. Niebawem odejdziesz stąd i nigdy nie powrócisz.

Odtrącił ją wtenczas szorstko, bo był panem na własnej ziemi i nie szukał wieszczby, choćby najprawdziwszej. Jednakże kiedy zamieć zelżała w domu, czekała na niego wieść o nowym postępku jego wychowańca. Pamiętał zasępione twarze strażników przy wrotach i starą klucznicę, jak przypadła do niego na dziedzińcu, zanim jeszcze dobrze zdążył nogę ze strzemienia wyjąć, szarpiąc za brzeg kożucha.

– Tyli szmat czasu was nie było! – wykrzyknęła chrapliwie, choć nie miała prawa czynić mu wyrzutów; jego dziad kupił ją przecież na targu pod Hałuńską Górą i żadne względy nie chroniły jej grzbietu przed batogiem. – Po coście się znów w głuszy pałętali, kiedy was w dworcu potrzeba? Ale nie, wolicie za zwierzem gonić zamiast dobytku pilnować. A tutaj zło już się stało. I co teraz? Co my teraz…

=…my teraz zrobimy? – Koźlarz niespokojnie potarł się po czerwonym, niezawodnie przemrożonym policzku.

Czerwieniec poślinił palec, sprawdził i pociągnął osełką po ostrzu topora. Westchnął pod nosem. Nie miał zacięcia do wychowywania dzieci, ale dawno wyrozumiał, że krzykami niczego nie dopnie; zresztą klucznica zwykle wyrzekała tak wrzaskliwie, że lód strzelał na potokach. Nie, Czerwieniec nie dawał się sprowokować. Kiedy zdarzyło się coś wyjątkowo złowieszczego, po prostu siadał i bez słowa ostrzył topór, a na dzieciaka ani spojrzał. Z nieodgadnionych przyczyn doprowadzał tym Koźlarza do szału. Dzisiaj wszakże smarkacz ni drgnieniem nie okazywał irytacji. Widać rozumiał, że za dużo przeskrobał.

– Gdyby nie czerwienieccy drużynnicy, Pomorcy wybiliby nas do nogi – przyznał nieco onieśmielony Koźli Płaszcz. – Skąd mogliśmy wiedzieć, że nas wypatrzą? Przesmyki tak pozamarzały, że grzech byłoby nie spróbować ich podejść. I przekradliśmy się suchą nogą na sam pomorcki brzeg – dodał chełpliwie.

Wzorem tutejszych wyrostków syn Smardza nosił kubrak z miękko wyprawionej skóry, na nim długą kolczugę, a na ramionach, jak zwykle, sterany koźli płaszcz. Ostatnimi czasy chłopiec wkroczył w pełen udręk i zgryzot wiek młodzieńczy. Bardzo urósł. Kiedy chodził po dolnej izbie dworzyszcza, wieńcząca jego hełm biała kita omiatała pajęczyny z belek powały. Ruszał się niezgrabnie, głos go zawodził w najmniej pożądanych chwilach, łamiąc się i zmieniając w zabawny pisk ku uciesze służebnych.

– Tylko że na brzegu przyczaiła się gromada Pomorców – dokończył zakłopotany. – Strasznie nas poszczerbili. Warka w ramię cięli, rozkazałem mu przodem iść…

Wark był synem sinoborskiego kniazia. Ojciec przyłapał go z kuzynką w komorze, co nie było czymś niespotykanym. Dziewkę wszelako przeznaczono bogini, dlatego władcę okrutnie zeźliła ich nagła komitywa. Panna jeszcze nie obciągnęła dobrze spódnicy, jak ją do świątyni powieźli, a synowi kniaź własnoręcznie otłukł grzbiet. Kniahini wprawdzie uderzyła w wielki płacz, bo to najmłodszy syn, wychuchany, wypieszczony, ojciec jednak nie słuchał. Dosyć już chłopaka niewiasty zepsuły, a on nie panna, żeby się wciąż czepiać matczynej kiecy, oznajmił, po czym odesłał potomka daleko od stolicy, do Czerwienieckich Grodów.

Syn sinoborskiego włodarza okazał się chudym wyrostkiem o jasnej czuprynie i radosnych szarych ślepiach. Kiedy tylko stanął w jednej izbie z Koźlim Płaszczem, wyszło na jaw ich ogromne podobieństwo. Czerwieniec zląkł się, żeby z tym gościem jaka nowa zgryzota do dworca nie zawitała, zwłaszcza że drużynnicy bez skrępowania podśmiewali się z przybysza. Wark miał bowiem włosy zebrane w siatkę z pozłocistych oczek, na niej obszerny beret z długim, zielonym piórem, wcięty w pasie kubrak z cytrynowego aksamitu i szmaragdowe rajtuzy. Odkąd czerwienieckie dworzyszcze stało na bożym świecie, nie oglądano tu podobnego cudaka, a wojownicy Czerwieńca nie hołdowali dworskim obyczajom. Póki pan hamował ich zapały, spluwali tylko z pogardą i obchodzili z daleka młodego kniazia. Ale kiedy Czerwieniec nieopatrznie upił się na biesiadzie, obdarli Warka do gołej skóry, potem wymazali dziegciem i wytarzali w śniegu na podwórcu, a na koniec do nieprzytomności spili dzieciaka miodem. Bardzo się przy tym pobratali. Klucznica zadbała, żeby rankiem pobratali się jeszcze bardziej: uwarzyła wielki gar ługu i zagoniła wszystkich do szorowania podłogi. Nic tak nie jednoczy, jak przepicie i wyrzekanie na babską bezduszność.

Wiosną ze stołecznego dworu przysłano wieści. Stary kniaź upraszał, żeby Czerwieniec zatrzymał chłopaka przy sobie, jako że w stolicy nastały niepokoje, kniahini bowiem bardzo zachorzała i wiele gadano o truciźnie. Czerwieniec trochę się zafrasował. Nie widziało mu się słusznym, by sinoborski dziedzic rósł pospołu z synem żalnickiego kniazia. Ale nijak było mu oponować, bo choć nie uznawał nad sobą sinoborskiego władcy, liczył się przecież z sąsiedzką potęgą i znał mściwą naturę Krobaka, którego łatwo było obrazić, lecz znacznie trudniej udobruchać. Czerwieniec zgadywał zresztą, że pan Sinoborza nadal usiłował nagiąć butne rubieże do swojej władzy. Skoro żelazo zawiodło – jako że Czerwieniec szczęśliwie odparł cztery najazdy – posłał na wychowanie swego syna, aby wrósł między ludzi i w serce pozbawionego dziedzica władcy Czerwienieckich Grodów. Często tak czyniono na północy, gdy ktoś miał zasobnego a bezdzietnego krewniaka. I kiedy Czerwieniec słuchał chłopięcego śmiechu, który dobiegał z komory, zdawało mu się, że łatwo mógłby Krobak dopiąć celu, gdyż Wark był dobrym chłopcem i mógł wyrosnąć na zacnego wojownika. Jednakże pozostawało jeszcze dziecko, które jeździło w kohorcie boga, i Czerwieniec sam przed sobą przyznawał, że Koźlarz zawsze będzie w jego oczach pierwszy.

Czas płynął chyżo i Czerwieniec ani się obejrzał, jak we dworzyszczu zalęgła się cała gromada wyrostków. Zwabieni opowieściami o dziecku z kohorty boga i sposobnością wkupienia się w łaski następcy sinoborskiego tronu, synowie wielkich rodów ściągali ochoczo do Czerwienieckich Grodów. Polowali na wilki, łowili biełuchy przy brzegach Orrth, a przeważnie włóczyli się bez celu po okolicy. Póki nie znaleźli sobie lepszej rozrywki.

Czerwieniec nigdy nie dowiedział się, kto pierwszy wpadł na ów świetny pomysł, ani Wark, ani Koźlarz nie chcieli wyjawić tajemnicy. Dość że kilka tuzinów narwanych szczeniaków jęło ni stąd, ni zowąd tłuc Pomorców. Na rybackich łodziach wyprawiali się na przybrzeżne wysepki, północnym obyczajem podpalali nocką osady, a w przypływie animuszu potrafili uderzyć i na wojskowy garnizon. Podróże stały się nagle bardzo niebezpieczne dla grupek pomorckich wojowników, a kilka statków rozbiło się przy czerwienieckim brzegu po tym, jak ktoś omamił je ogniskami i skierował na podmorskie skały. Wyrostki napadały podstępnie jak dzikie psy, kąsały i uciekały do grodziszcza. Na północy zaczynano ich powoli nazywać wilczą kohortą.

Zabawa trwała w najlepsze – choć ludzie Zird Zekruna mocno się niecierpliwili – póki szczeniaki nie wybrały się na prawdziwą wyprawę. Lód trzymał mocno, umyślili więc sobie, że przekradną się Przesmykiem Sokolnickim na sam Pomort. Na szczęście któryś wydał się przed służebną. Niespokojna dziewczyna opowiedziała o wszystkim klucznicy, a Czerwieniec niezwłocznie wysłał na odsiecz własną drużynę, by wyratowała smarkaczy.

– I co my teraz zrobimy? – powtórzył chłopak. – Wasi odrzucili Pomorców precz, ale wiedzą teraz, ktośmy i gdzie siedzimy.

Czerwieniec pociągnął osełką. Topór zaśpiewał.

– Zostawcież wreszcie toporzysko! – żachnął się ze złością Koźli Płaszcz. – Rady mi trzeba!

– Ano trzeba – zgodził się flegmatycznie Czerwieniec. – Tyle że poniewczasie o nią prosisz. Nie radziłeś się mnie, kiedyś judził gromadę durnych dzieciaków. Ani wtedy, kiedy szliście na tę niedorzeczną wyprawę. Ciebie Sorgo chroni. A co z innymi?

Klucznica grzebała ożogiem w palenisku.

– Mnie się widzi – rzekła – że Pomorcy rychło uderzą na Czerwienieckie Grody.

– Obronę zda się gotowie – przytaknął skwapliwie chłopak.

45
{"b":"100643","o":1}