Литмир - Электронная Библиотека

Nic się nie odmieniło. Ciął ją przez ramię. Draśnięcie, nic więcej, lecz zaraz napłynęła znajoma fala wściekłości, chłodna jak wiosenna woda w stawie, zmywając ból i rozsądek. Jadziołek krzyknął ze złością gdzieś na niebie, tak daleko, że tylko ona mogła go usłyszeć. A może po prostu przemówił w jej umyśle, aby podsycić gniew. Pragnął śmierci Koźlarza bardziej niż czegokolwiek na świecie, a tutaj, pod bokiem innego potwora, jego wpływ stawał się nieomal nieodparty. Jednak odepchnęła go wraz z obrazami, które jej podsuwał, i krótko trzepotała się na krawędzi jawy, z trudem parując ciosy – zwód, płytkie uderzenie, odskok. Aż wreszcie sięgnęła Koźlarza, naznaczyła go żelazem, lecz wyraz jego twarzy pozostał niewzruszony. Zew skalniaka przemógł nad rozsądkiem i cierpieniem.

Potem odezwał się ból, odległy jak użądlenie pszczoły. Następna rana. Przygryzła dolną wargę, bardziej ze strachu niż złości. Znów napłynęły fale, teraz zimniejsze i ciemne jak woda w głębi stawu. I wiedziała już, że Koźlarz, czy też raczej ów potwór w skale, zwycięża i pokona ją niezawodnie, jeśli wciąż będzie wzbraniać jadziołkowi przystępu. Zaczęła śpiewać. Nie było to konieczne, lecz pomagało jej wierzyć, że jeszcze potrafi się zatrzymać, zanurkować i wynurzyć się na powierzchnię. Jednak później było jak zwykle. Jak kamień, co wpada w głęboką, mętną wodę i niknie bez śladu.

Tam także trzymała je, dwa nagie miecze, po jednym w każdej ręce. Stała przed paleniskiem, arogancka, roześmiana, zapalczywa. Już nie dziecko, lecz nadal cala złota, roziskrzona. Jak motyl pokryty delikatnym, słonecznym pyłem. Wystarczająco młoda, by rzucić wyzwanie.

Nie miał wyboru.

Kiedy ją zranił, krzyknęła ze zdumienia, nie z bólu. Walczyli w mrocznej, pełnej gwaru sali, rozpryskując resztki wina na długich stołach. Potem wytrąciła mu miecz.

Śmiała się. Psy, brązowe, szczupłe wyżły uparcie sięgały do półmisków. Karuat upadło ijorghit uległo zagładzie, a Kurzawa Birghidyo szła na północ. Kazała szeroko otworzyć okiennice. Wiał suchy, południowy wiatr. Potrzebowała obu - wichru i mężczyzny, który z nim przybył.

Z wysiłkiem odpędziła wspomnienie. Twarz Koźlarza stała się jasną plamą, która rozmywała się przed oczyma. Czuła krew, wiele krwi – jego, swojej. Koszula przesiąkła jej na wylot. Słabła. Cięła go nisko. W tej samej chwili ostrze Sorgo spadło na jej bok. Książę walczył, aby zabić. I czynił to lepiej, niż pamiętała. Lepiej niż niegdyś, w wielkiej sali stołpu o ścianach pokrytych purpurową ochrą. Jednak wówczas, na samym początku, nie chciał jej zamordować. To miało przyjść o wiele później.

Chłodna fala znów powróciła, wyższa i silniejsza od poprzedniej, potem kolejna i jeszcze jedna, aż na koniec nadciągnęła ta ostatnia, która pochłania wszystko.

Jest pełnia, Eweinren. Wzbierają fale. Zniszczę je. Zniszczę.

Krzyki. Krew i Izy na twarzy. Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, jak motyl. Jak ćma.

– Zabijasz je! Ty dziwko, zabijasz je! I siebie, zabijasz samą siebie!

Szum. Okrzyki wojowników Diominartha przed bramą, ich także słyszę. Wykrzywiona cierpieniem twarz Mokerny. Ogień, woda. Szum.

Nie zostawiaj mnie. Jeżeli zostaniesz, zdołam wytrzymać jeszcze jedną chwilę. Dość.

Eweinren.

Szum, szum, szum.

Koźlarz zatoczył się, zrobił jeszcze jeden krok ku skalniakowi. I nie miała już sił, by go zatrzymać. Razem zwalili się na skałę.

– Bogowie… – zduszonym głosem wyszeptał Twardokęsek.

Trzęsącą się dłonią otarł pot z czoła i chciał ku nim podejść, ale ugięły się pod nim kolana. Musiał przytrzymać się głazu i dobra chwila minęła, nim oprzytomniał, szczęśliwy, że tamci nie dojrzą w mroku jego twarzy.

Przemęka ostrożnie odciągnął z Szarki ciało księcia. Powieki kobiety zadrżały nieznacznie pod ciemną warstwą spływającej z czoła krwi.

– Oddycha – oznajmił z ulgą najemnik. – Pomóżcie mi go podnieść. Kostropatka, co się gapisz? Dawaj koszulę, twoja najczystsza. Psiakrew, strasznie ciecze. – Pospiesznie usiłował zatamować krwawienie.

Szarka leżała na boku, skurczona jak kukiełka, pozlepiane kosmyki włosów przesłaniały jej twarz. Posoka z głębokiej rany na udzie, i jeszcze gorszej w boku, a także wielu innych, rozlewała się wolno po kamieniach. Zbyt wiele tej krwi, pomyślał zbójca. Nachylił się nad nią – nie, nie z litości. Milcząca, zaciekła walka w ciemnościach przeraziła go. Znów odczuwał ów szczególny rodzaj strachu, który ogarnął go na Kanale Sandalyi i znów nienawidził Szarki za zdradliwą miękkość swych kolan.

Dogorywała. Przez miłosierdzie powinien poderżnąć jej gardło, nim pojawią się wilki albo jeszcze coś gorszego. Kostropatka, jakby odgadując intencje czarnobrodego, dotknął jego ramienia.

– Ależ się, ścierwo, życia trzyma. – Zęby kapłana błysnęły tuż przy twarzy Twardokęska. – Może by tak… sztyletem?

Jednak gdy zbójca nachylił się jeszcze niżej, by sięgnąć po ukryte na piersi Szarki listy do kantorów Fei Flisyon od Zarazy – zamierzał kubrak zawczasu przetrząsnąć, by się pergaminy krwią nie zbrukały – znad ziemi dobiegło ostrzegawcze syknięcie. Jadziołek niepostrzeżenie przysunął się do kobiety i chciwie chłeptał posokę.

Obaj z Kostropatka odskoczyli jednocześnie.

– Zbierajmy się! – Przemęka ociosywał gałęzie na nosze. – Nie wytrzeszczajcie ślepi. Należałoby dziewce kopiec usypać, wybornie mieczem robiła. Ale dycha jeszcze, a nam w drogę spieszno.

Twardokęsek rozejrzał się niepewnie wokół. Jama skalniaka pozostawała czarna i nieruchoma. Zbój miał nadzieję, że czas jakiś minie, nim potwór przyjdzie do siebie.

Tamci tymczasem już przenieśli księcia na nosze. Jest szansa, że się wyliże, pomyślał herszt, beznamiętnie popatrując na Koźlarza, czemuż by nie? Nie zarzucił całkowicie myśli, by wydać wygnańca siepaczom Wężymorda i nierad był trochę, że mu się podobna zdobycz wymyka z rąk. Ale też nie mógłby przysiąc, że się ten zamysł powiedzie, potrząsnął więc przecząco głową, gdy Przemęka usiłował zagnać go do dźwigania rannego.

– Lepiej posiedzę tu jeszcze trochę – mruknął, jako że dobytek Szarki stanowił zarobek pewniejszy i, jak mu się zdawało, bardziej bezpieczny.

Kapłan zaskrzeczał coś urągliwie i pogroził zbójcy pięścią, ale Twardokęsek wiedział, że tamci dadzą mu spokój. Nie mieli czasu na kłótnie. Koźlarz wciąż krwawił i na gwałt potrzebowali bezpiecznego schronienia, ciepłego łóżka i dachu nad głową, dobrej strawy i ziół, które zasklepią ranę. Stary zna góry, rzekł sobie w duchu zbójca, gdy tamci odeszli. Może im się nawet uda coś znaleźć. A może nie.

Przykucnął na piętach w kącie skalnej niecki, z dala od umierającej Szarki, i owinął się ciaśniej opończą. Skrzydłoń wróci, myślał, przybiegnie do niej jak pies i będzie tu tkwić, aż dziewka na dobre ostygnie. Potem zaś… Uśmiechnął się drapieżnie. Plugastwo wnet się nasyci krwią i poleci precz po nową zdobycz. A wówczas trzeba trupa obszukać, listy zabrać i juki przepatrzyć, co tam za skarby utajone. Grzech tyle dobra zmarnować.

Ślepia jadziołka łysnęły wrogo znad powalanej posoką murawy. Krew była ciepła, słodka, i nie przestawała płynąć. Stwór nastroszył oliwkowe pióra, zaskwirczal w przestrachu, lecz jego rzecz nie odpowiedziała. Nie podobało mu się, wcale mu się nie podobało. Wówczas spojrzał z uwagą w tę drugą rzecz.

Twardokęsek zaskowytał.

40
{"b":"100643","o":1}