Литмир - Электронная Библиотека

– Niech no który dyla wynajdzie! – rozkazał Suchywilk. – A tego mądralę z wrzątkiem strzałą przepłoszyć.

Od strony górnej cytadeli dały się słyszeć rześkie okrzyki. Z bram górnego muru wysypywało się mrowie pochodni. Zarzyczka słyszała rozjuszonego księcia Evorintha, który popędzał co bardziej opornych pachołków.

Księżniczka niespokojnie przygryzła wargę. Jedna rzecz odnalezienie z dawna utraconej córki, pomyślała, a zgolą inna ruchawka w spichrzańskiej cytadeli. Musi być to zamieszanie Suchywilkowi na rękę. Zanadto chytry, by się losem jednego sługi przejmować.

– Co to?! – wrzasnął zadyszany książę. – Co to za napaść? Czemuście moich ludzi pobili?

Otaczająca go gromada wyglądała na zbieraninę pałacowych strażników, wścibskich dworzan i najzupełniej przypadkowych gapiów. Ale nawet uzbrojeni w wielkie pałasze pachołkowie nie kwapili się bynajmniej do starcia ze Zwajcami. I książę Evorinth doskonale to rozumiał.

Nieoczekiwanie dla samej siebie księżniczka wystąpiła pomiędzy dwie grupy zbrojnych, którzy mierzyli się wzrokiem jak wraże stada psów nad krowią padliną.

– Ano to, że mnie wasi ludzie życia próbowali zbawić. Ot, jeszcze krew mam na sukni. – Rozchyliła płaszcz: na spódnicy zakrzepły rdzawe plamy.

To chyba ten chłopiec, przypomniała sobie. Chłopiec z rozprutym brzuchem.

Wstrząs, który odbił siew oczach spichrzańskiego włodarza, nie mógł być udawany. Nie wiedział, pomyślała. Ktokolwiek usiłował mnie zabić, uczynił to bez zgody i wiedzy księcia Evorintha.

– Niepodobna… – zaprzeczył słabym głosem.

– Jak nam nie dowierzacie, idźcie ścierwa na schodach cytadeli obejrzeć – prychnął któryś ze Zwajców. – O ile ich jeszcze kamraci ukradkiem nie uprzątnęli. Całe mrowie nasza kniahinka ubiła.

Rudowłosa wojowniczka uśmiechnęła się miło. Za plecami księcia Evorintha ktoś głośno wciągnął powietrze.

– Kniahinka – powtórzył bezmyślnie książę. – Jaka kniahinka?

– Moja córka. – Suchywilk znacząco bawił się toporem. – Jej człowieka do wieży wtrąciliście, tedy go z powrotem bierzem. Każcie drzwi odewrzeć albo sami rozbijemy.

Jakby dla potwierdzenia groźby, zza wieży wysypało się truchcikiem paru wojowników, niosących imponujący i najpewniej wyłamany z ostrokołu słup.

Książę przymrużył oczy. Nie chciał bijatyki ze Zwajcami, która mogłaby się okazać nazbyt brzemienna w skutki. Pomijając już inne rzeczy, w wigilię Żarów miasto i tak kipiało ze wzburzenia po napadzie szczuraków.

– Starego, wiernego sługę – wyczekująco powtórzył kniaź.

Jego córka zasłoniła usta dłonią. Dłonie miała bardzo ładne, choć umorusane, o długich, wąskich palcach. Złotorude włosy nosiła nieskromnie rozpuszczone na ramionach, a nabijany żelazem kubrak – dość nieświeży, jak mimowolnie spostrzegł książę – zupełnie nie przystawał niewieściej godności.

– Musiał was ktoś niecnie w błąd wprowadzić – oznajmił cierpko. – W wieży samo plugastwo zamknięte. Wiedźmy i ich pomocnicy. Tych chyba na świat dobywać nie zamyślacie.

– Skoro w wieży samo plugastwo – odezwała się zuchwale rudowłosa – to chyba nie będzie wam wadzić, jeśli tam zajrzymy?

Rzucił jej nieprzychylne spojrzenie.

– Zdałoby się najpierw Krawęska o zgodę spytać, bo wieża świątyni przynależy.

– Jednak was, włodarza, zapewne do środka wpuszczą – nalegała dziewczyna.

Książę Evorinth wahał się jeszcze krótką chwilę.

– Nie godzi się, by za równie marną przyczyną między nami urazy powstały – zdecydował niechętnie. – Ale to złowieszcze miejsce, krwią naznaczone. Niechaj więc straż niewiasty do zamku odprowadzi, bezpieczniej tam i opieka lepsza.

– Krwi dość dzisiaj widziałam – sprzeciwiła się księżniczka. – Gdy zaś o bezpieczeństwie mowa, nie wydaje mi się, bym mogła polegać na opiece waszych poddanych.

Kilku Zwajców uśmiechnęło się półgębkiem. Suchywilk politycznie popatrzał w bok.

– Skądże pewność, że właśnie moi ludzie was napadli? – Książę się zniecierpliwił. – Chyba się z imion nie opowiadali?

– Nie, nie opowiadali – wtrąciła znów córka Suchywilka. – Ale ja w żebraczej gospodzie słyszałam, jak się kilku szubrawców naradzało. Pani zapłaciła, gadali, żeby kuternóżkę ubić, byle z cicha i ukradkiem. Nie przyglądałam się, inne mi rzeczy w głowie stały. Ale pamiętam, kto ich do złego namawiał. Niewiasta, jasnowłosa i całkiem nadobna, przy tym w barwie cytadeli.

Za plecami oniemiałego księcia dworzanie wymieniali znaczące spojrzenia. Książę posiniał.

– Chodźcie – rzucił oschle, zdusiwszy nieszlachetne pragnienie spytania, czego też zwajecka kniahinka szukała w żebrackiej tawernie. – Pokażę wam Wiedźmią Wieżę. Dobrze się przypatrujcie, bo tam jeszcze cudzoziemska noga nie postała. Otwierajcie, zacni mistrzowie! – rozkazał łysemu, który obserwował zajście z okienka nad wrotami.

Zarzyczka niepewnie rozglądała się po wnętrzu wieży. Na zawilgłych, poznaczonych zaciekami porostów ścianach wisiały wianki śmierdzących ziół, czosnek i coś, co wedle księżniczki musiało być jakimś zasuszonym, pierzastym truchłem. Zgadywała, że owe dziwaczne remedia osłabiały magię wiedźm. Nie miała jednak z nimi prawie żadnego doświadczenia, Wężymord zadbał, by w Żalnikach nie zostało ich zbyt wiele.

Książę Evorinth z przekąsem pokazał szereg bliźniaczych, małych drzwiczek.

– Skąd zaczniemy? Bylebyśmy przed świtem zdążyli, bo tu prawie w każdej komnatce wiedźma siedzi. Pracowity dzień mistrzowie mieli.

Suchywilk oparł się o pokrytą czerwonymi zaciekami ścianę.

– Niemiły zakątek. Choć waszych ludzi widno zadowala, nawet biesiadować gotowi. Co to za śpiewy?

– Pewnie mistrzowie sprowadzili kapłanów – zgadł książę. – Żeby świątobliwymi pieśniami plugastwu moc odbierali.

Kniaź przyłożył ucho do drzwi.

– E, ci to chyba nie bardzo pobożnie śpiewają – zauważył. – Wszak to jest znana śpiewka o tym, jak dwie kopiennickie niewiasty niedźwiedzia w malinach przydybały…

Książę gwałtownie otworzył komnatę. W środku dwóch przyjacielsko objętych mężczyzn ryczało skoczną piosenkę. Większego przykuto do muru, mniejszy nosił na grzbiecie brunatną kapicę kapłanów Zird Zekruna. Obaj wyglądali na zupełnie pijanych.

– Oszpecili mnie! – zawyła rozciągnięta na ławie golusieńka niewiasta. – Ogolili!

– Mój człowiek – rzuciła tonem wyjaśnienia zwajecka kniahinka.

Zarzyczka zagapiła się na nią w osłupieniu.

– Ależ to żaden stary, wierny sługa – ofuknął ją książę Evorinth – jeno Twardokęsek. Poniekąd okoliczna zbójecka znakomitość, bo on tu już parę tuzinów lat w Górach Żmijowych grabi. Bardzom rad, że mi się tak szczęśliwie napatoczył.

– Jakim sposobem w wasze ręce wpadł? – zaciekawiła się rudowłosa.

Władca Spichrzy posłał jej nieprzychylne spojrzenie.

– Z wiedźmą w gospodzie się przyczaił – odrzekł z ociąganiem.

– Kamrat go rozpoznał.

– Nie dowierzałabym temu nadmiernie – oznajmiła bezczelnie.

– Często człek jeden drugiego dla korzyści siepaczom zdradzi. Zwłaszcza w takowy czas, kiedy pospólstwo rozjuszone, a powroźnicy wszędzie złego wypatrują.

– Jak śmiecie! – odął się książę Evorinth. – Twardokęska sam badałem, w oczy mi się przyznał.

– A badaliście człeka, który go powroźnikom wydał? Nie trafiło się? To się już nie trafi. – Wygięła wargi w upiornym grymasie. – Co prawda nie kamrat to był Twardokęska, tylko niewiasta. Dziwka, Morwa ją wołali.

– Kamrat czy dziwka, mnie za jedno.

– Prawdziwie za jedno – przyznała. – Bo Morwę już skalne robaki stoczyły. Ze szczętem.

– Nie może być!

– Może. I rada bym wiedzieć, czemu zadbano, by tak spiesznie sczezła. Czemu ją na sposób Zird Zekruna umorzono.

– Wyście ta niewiasta, co chodzi w obręczy dri deonema – z oburzeniem odgadł księże.

Pomiędzy Zwajcami poszedł nikły pomruk. Zarzyczka mimowolnie odsunęła się od wojowniczki.

– Chwalić bogów – rzucił ktoś przenikliwym szeptem – nie mam córek. Jedne się kurwią, drugie zostają czarownicami. Samo nieszczęście.

144
{"b":"100643","o":1}