Литмир - Электронная Библиотека

– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik.

– Niech na was ktoś kapłanom doniesie, jakie tu bluźnierstwa kłapiecie, jeno smród w gaciach po was zostanie.

Szarka wskazała na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.

– A tam co?

– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – halabardnik zdziwił się. – Ona w świecie całym słynie, bo niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.

– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze mają wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.

– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek. – Oby ci go za bluźnierstwo nie ucięli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie się przywlekli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczką jest ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka, znaczy, kulawa. Na co nam przyszło? – Pokręcił głową. – Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. Na dodatek z rana licho przyniosło poczet Zwajców. Byle się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wodzić, bo nieszczęście pewne.

– Ajuści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują, przy tym zuchwali tacy, że po mieście samopas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie żłopią, świniaka obkrawają. Gamratki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sparła.

– Aż dziw bierze, jak szumno Zwajeccy zjechali, pod chorągwiami. Kapłani załamywali ręce, że otwarcie podejmujemy w swoich progach bluźnierców. – Niziołek zachichotał. – Nie mogli wszelako przeszkodzić, bo Zwajce z książęcego zaproszenia przybyli. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców niźli szczuraków. A ty, gdyby nie te włosy, mogłabyś być za Zwajkę. – Popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.

Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.

Na placu przed przybytkiem Śniącego, ciasno zastawionym kramami, mimo późnej pory ludzie przepychali się, a przekupnie wrzeszczeli jak na jarmarku. Pośrodku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo kilku żaków daremnie usiłowało wspiąć się ku zdobyczy.

Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.

– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo jest skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!

Szarka zatrzymała się przed smatruzem ze Skalmierskimi, haftowanymi chustami. Przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała wojowniczki, bo w czas wiosennego święta za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.

– Paradne chusty, Skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.

– Skończże. – Karzeł pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.

– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie no, jak się na tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja niby nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!

Nieco dalej dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha. Szarka odwróciła się ku karłowi.

– Zatem chodźmy! – rzuciła ze złością.

* * *

Nastrój na dobre przestał dopisywać Ciecierce. Narajeni przez Mroczka opryszkowie, choć szczodrze opłaceni srebrem ze szkatuły Zird Zekruna, okazali się zdumiewająco nieporadni. Owszem, spalenie kantoru Fei Flisyon sprawiło mu niejaką przyjemność, wszelako kamraci Niecierpka do tej pory nie zdołali odnaleźć dziewki noszącej obręcz dri deonema. A skalne robaki żywo wierciły mu się pod skórą, rozbudzone krwią Morwy, której im nie skąpił, i kapłan Zird Zekruna z każdą chwilą czuł narastającą niecierpliwość swego pana. Jego bóg nie przyjmował łatwo porażek, szczególnie jeśli pragnął czegoś tak mocno, jak tej ryżej niewiasty.

Na domiar złego, gdy Ciecierka powrócił na wieczerzę do klasztoru Nur Nemruta, gdzie go goszczono, Krawęsek, zwierzchnik kapłańskiego kolegium, oferował się, że mimo nawału prac w przeddzień Żarów własną osobą będzie mu towarzyszył w wyprawie do Wiedźmiej Wieży i z uwagą wysłucha zeznań przeklętnicy, która rzekomo uknuła ze szczurakami zagładę miasta. Niegdysiejszy opat nijak nie mógł odmówić podobnego zaszczytu, choć rozumiał świetnie, że Krawęsek, szczwany lis, postanowił po prostu sprawdzić, dla jakiej przyczyny słudzy Zird Zekruna tak bardzo zabiegają o pospolitą wiedźmę. Człapał więc teraz Ciecierka u boku lektyki – najwyższy kapłan Spichrzy nie zwykł chadzać własnymi stopami po bruku rodzinnego miasta – i zastanawiał się posępnie, jak tu najskuteczniej zaspokoić ciekawość gospodarza, a nie zdradzić mu zarazem, kogo w istocie tropi.

Pogrążony w myślach nie spostrzegł, jak z bocznej uliczki wynurzył się zbrojny poczet w barwach spichrzańskiego księcia. Straż kapłańska i tragarze dźwigający lektykę Krawęska stanęli jak wryci, aż zniecierpliwiony kapłan jął stukać w boczną ścianę. Kiedy zaś nikt nie odpowiadał, wychylił głowę i nachmurzył się momentalnie, dojrzawszy jasnowłosego młodzieńca, który w przeciwieństwie do uzbrojonych po zęby drabów nosił zwyczajny błękitnosrebrny kaftan, a przy boku miał jedynie krótki miecz w ozdobnej pochwie. Wnet jednak Krawęsek przywołał jednego z niewolników i z jego pomocą wydobył się z lektyki.

– Wasza wysokość – rzekł z powściągliwym ukłonem – cóż za osobliwe spotkanie.

– Zaraz tam osobliwe. – Książę Evorinth lekceważąco skinął ręką, ale nie zsiadł z konia i wcale nie starał się okazać szacunku zwierzchnikowi kolegium Nur Nemruta. – Doszła mnie wieść, że wiedźmę pochwyciliście, która szczuraków podjudziła. Tedy jako pan i włodarz na Spichrzy postanowiłem co prędzej sprawę całą zbadać. Zwłaszcza że się dziwne rzeczy w mieście dzieją – dokończył kąśliwie – bo goniec, coście go do mnie posłali z nowiną o tej zdobyczy, niecnie się gdzieś po drodze zagubił.

Twardokęsek uniósł głowę, kiedy do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi zaś czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w barwę Nur Nemruta. Jego nieprzepasana szata ciągnęła się z szelestem po kamiennej posadzce, a twarz miał napiętą ze zdenerwowania. Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan – ten był w brunatnej opończy.

Twardokęsek stężał, rozpoznając opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.

Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu rozbłysły złością.

Zbójca niespokojnie oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro, taksując znamię skalnych robaków, pulsujące na czole niegdysiejszego opata.

Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna odziany w dopasowany, błękitnosrebrny kaftan. Na jasnych, kędzierzawych włosach miał gładko kutą opaskę.

– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.

– U pana? – parsknął zbójca. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.

134
{"b":"100643","o":1}