Литмир - Электронная Библиотека

Na szczęście przywódcy żebraków dopisywał humor, przypatrywał się zatem chłopakowi raczej z uciechą niż irytacją.

– No, podobno Zaraźnica, co jej ze swoim panem służycie, też bardzo gładka pani – odparł pogodnie. – W każdym razie ja na jej urodę nic złego nie rzeknę. Zanadto się lękam, żeby mi się potem w morowym płaszczu nie ukazała.

– I dobrze, że się lękacie! – ofuknął go Jaszczyk. – Bo ona dri deonema do Spichrzy przysłała i z jego poruczenia Suchywilka szukacie. Tropcie go zatem, a nie jakiejś powsinodze przysługi czyńcie – dokończył, łypiąc ze złością na dziewczynę.

Ona zaś stała jak wryta, z szeroko wytrzeszczonymi oczami, i dopiero jej zdumienie uświadomiło Jaszczykowi, co naprawdę oznaczają słowa, które przed chwilą wypowiedział. Przeniósł bezradny wzrok na Trzpienia. Ten tylko skrzywił się sarkastycznie.

– Popiałeś sobie, koguciku, i dosyć – syknął przez zaciśnięte zęby. – Siadaj teraz na rzyci i Szydła czekaj. Ty zaś – odezwał się do dziewczyny – nogi bierz za pas, pókim dobry, bo mnie powoli zaczynają mierzić te wszystkie sekrety i spiski. Suchywilk, żalnicka księżniczka, dri deonem… – Potrząsnął głową. – A na co mnie to wszystko? Czyja z poczciwego rabunku nie wyżyję?

* * *

Gierasimka wyszła na galeryjkę i łzy stanęły jej w oczach. Mały balkonik wykusza szczelnie obrosła winorośl i pnące róże, które zwieszały się z drewnianego dachu do balustrady, przesłaniając gości przed wzrokiem przechodniów. Rozchyliła je i ujrzała w górze ponad miastem wysmukłą wieżę Nur Nemruta oraz jasne mury książęcej cytadeli. Wiatr poruszał wiotkimi gałęziami i czerwone, zachodzące słońce przeświecało do wnętrza komnatki poprzez wielkie, przeszklone okna. A kwiaty, jak zwykle tuż przed zmierzchem, pachniały oszałamiająco. Ujmując w palce delikatną łodyżkę białej róży, pomyślała, że to wszystko, cały dzisiejszy dzień jest zaledwie snem, ona zaś obudzi się niebawem w swej zawilgłej celi pod uścieskim przybytkiem i co prędzej pobiegnie do studziennego kołowrotu nabrać wody do szorowania podłóg. Bo podobne historie – ten złotowłosy chłopiec, ten pokój wypełniany wonią róż, słodkie wino i widok błękitnych dachów najpiękniejszego miasta Krain Wewnętrznego Morza – po prostu nie przydarzały się córkom rybaków z osad zagubionych wśród Wysp Hackich, dwa pokolenia temu podbitych przez Pomort i poddanych pod zwierzchność Zird Zekruna.

– Co się stało? – Chłopak stanął tuż obok.

Nie dotknął jej jednak, mimo że rozmiar galeryjki wymuszał bliskość, więc nie potrzebowałby wielu wymówek, by otrzeć się o nią albo wręcz objąć ramieniem. Teraz, kiedy wyszli na zewnątrz, pijackie rumieńce powoli spełzały z jego twarzy.

– Myślałam o ojcu – powiedziała cicho. – Nigdy nie widział podobnego miasta.

Skinął głową, niezdziwiony, bo przecież od dziecka powtarzano mu, że w całym wielkim świecie nie ma miejsca, które mogłoby się równać ze Spichrza.

– Skąd wiedziesz swój ród?

Roześmiała się.

– Nie będziesz znać nazwy mojej wioski. Czasami, kiedy wiatr znad czerwienieckiego brzegu zdaje się wywiewać wszystkie myśli, nawet my sami ją zapominamy. To na północy – wyjaśniła, kiedy wpatrywał się w nią ze zdumieniem. – Za Wyspami Hackimi.

– Tam, gdzie kiedyś chadzali żmijowie – powiedział, zaskakując ją całkowicie.

Jakże bowiem miałaby przewidzieć, że właśnie tutaj, tak daleko na południu, ktoś rzuci jej w twarz cząstkę dziedzictwa, którego ją pozbawiono. Na moment zaparło jej dech i jedynie spoglądała na Nacmierza, zupełnie bezbronna wobec jego słów.

– Nie wolno ci o nich wspominać – wyrzekła wreszcie drżącym głosem. – Nigdy, jeśli cenisz swe życie. Jeżeli nie chcesz, aby mój pan zesłał na ciebie…

– Twój pan – przerwał jej z młodzieńczą bezceremonialnością – nie włada w Spichrzy i nie ma tutaj żadnych praw.

– Lecz maje do mnie.

– Och – machnął z lekceważeniem ręką – wykupię cię, jeśli zechcesz.

Znów się roześmiała, miękko i z pobłażaniem. Cóż więcej mogła uczynić w obliczu podobnej łatwowierności?

– Świątynia przenigdy na to nie przystanie.

– Zdziwisz się, jak wiele można dopiąć srebrem – odparł niestropiony. – I jak tani okazują się niektórzy, kiedy im błysnąć w oczy szczerym kruszcem. Nawet kapłani. A czasem zwłaszcza kapłani.

Nie zamierzała dłużej się spierać, weszła więc na powrót do komnatki i pogłaskała kolumienkę podpierającą baldachim nad łożem. Posłanie było olbrzymie, wyścielone takim mnóstwem poduszek w barwnych poszewkach, że doprawdy nie zgadywała, do czego miałyby służyć. Obok, na toaletce z jasnego drewna, umieszczono duże owalne zwierciadło z wypolerowanego metalu – zaskakujące w zwyczajnej gospodzie, bo przecież w Uścieży jedynie panny najwyższego rodu mogły sobie pozwolić na takie zbytki. Wyposażenia dopełniał stolik, dwa wyściełane krzesła o wysokich podłokietnikach i oparciach rzeźbionych w różane pnącza oraz pasujące do nich podnóżki. W kącie dyskretnie przysłonięto ażurowym parawanem wielką porcelanową misę i dzbanek, również ozdobione drobnym motywem różyczek. Ponieważ wieczór nastał ciepły, na palenisku nie rozpalono ognia, ale przed nim, na obitym miedzią kawałku posadzki, zobaczyła polana ułożone w bardzo zgrabny stosik. Drwa wydzielały delikatną woń. Kiedy pochyliła się niżej, rozpoznała zapach różanych kwiatów.

Wystarczająco długo dbała o potrzeby kapłanów, by docenić, ile trudu włożono w urządzenie komnatki. I mimo braku doświadczenia potrafiła odgadnąć jego przeznaczenie, lecz teraz nie znajdowała dość siły, aby się nad tym zastanawiać. Nagle poczuła się ogromnie zmęczona. Usiadła na skraju łoża i z westchnieniem ulgi zsunęła ze stóp trzewiki, a potem jednym szybkim ruchem zerwała nawitkę i przeczesała palcami króciutkie włosy. Dopiero wtedy dostrzegła, że Nacmierz stoi w drzwiach prowadzących na galeryjkę i przygląda się jej ze zdumieniem. Zapewne żadnej z jego sióstr czy kochanek nie wygolono głowy, pomyślała i znów ogarnęła ją niedorzeczna wesołość. Wśród śmiechu upadła plecami na poduszki, a pomieszczenie zaczęło wirować. Zbyt wiele wina, przemknęło jej przez myśl. Zbyt wiele wszystkiego.

Rozprostowała ręce nad głową i nie odrywając spojrzenia od sufitu, powiedziała z cicha:

– Nie zostanę twoją kochanką. W każdym razie nie tej nocy.

– Nawet nie śmiałbym tego oczekiwać – odparł chłopak z powagą, choć na dnie jego głosu czaił się śmiech. – Pozwolisz jednak, że tu przenocuję. Inaczej oberżysta nabierze o mnie doprawdy żałosnego mniemania.

Roześmiała się. Po prostu nie umiała się oprzeć.

– Jutro pokażę ci korowód bractw. – Nacmierz usiadł przy niej i lekko masował nadgarstek jej dłoni. – I bieg za Krogulcem. A wieczorem pójdziemy do świątyni. Mój ojciec zna Krawęska. Z pewnością znajdzie sposób… Bo musi być jakiś sposób, aby cię uwolnić.

* * *

Przedstawienie okazało się nad wyraz marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok. Zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa i kamraci Niecierpka powloką go do Wiedźmiej Wieży.

Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Chłopak rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, ręce drżały mu gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki i z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przypatrywała się mieszczanom.

– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.

129
{"b":"100643","o":1}