- Świat jest wielki — mruknął wiedźmin. - Możemy się pomieścić. Jest dość miejsca.
- Świat jest wielki — powtórzył elf. - To prawda, człowieku. Ale wyście zmienili ten świat. Początkowo zmienialiście go siłą, postępowaliście z nim tak, jak ze wszystkim, co wpadło wam w ręce. Teraz wygląda na to, że świat zaczął się do was dopasowywać. Ugiął się przed wami. Uległ wam.
Geralt nie odpowiedział.
— Torque powiedział prawdę — ciągnął Filavandrel. -Tak, głodujemy. Tak, grozi nam zagłada. Słońce świeci inaczej, powietrze jest inne, woda nie jest już tą wodą, którą była. To, co niegdyś jedliśmy, czego używaliśmy, ginie, karłowacieje, marnieje. Myśmy nigdy nie uprawiali ziemi, nie darliśmy jej w przeciwieństwie do was, ludzi, motykami i radiami. Warn ziemia płaci krwawy haracz. Nas obdarowywała. Wy wydzieracie ziemi jej skarby siłą. Dla nas ziemia rodziła i kwitła, bo kochała nas. Cóż, żadna miłość nie trwa wiecznie. Ale my chcemy przetrwać.
— Zamiast kraść ziarno, można je kupić. Tyle, ile będziecie potrzebowali. Wciąż macie mnóstwo rzeczy uważanych przez ludzi za niezwykle cenne. Możecie handlować.
Filavandrel uśmiechnął się pogardliwie.
— Z wami? Nigdy.
Geralt zmarszczył twarz, krusząc zaschniętą na policzku krew.
— Niech was diabli, razem z waszą arogancją i pogardą. Nie chcąc współżyć, skazujecie się sami na zagładę. Współżyć, ułożyć się, to wasza jedyna szansa.
Filavandrel pochylił się mocno do przodu, oczy mu rozbłysły.
— Współżyć na waszych warunkach? — spytał zmienionym, ale wciąż spokojnym głosem. - Uznawszy waszą dominację? Utraciwszy tożsamość? Współżyć jako kto? Niewolnicy? Pariasi? Współżyć z wami zza murów, którymi odgradzacie się od nas w miastach? Współżyć z waszymi kobietami i iść za to na stryczek? Względnie patrzeć, co spotyka na każdym kroku dzieci będące skutkiem takiego współżycia? Dlaczego unikasz mojego wzroku, dziwny człowieku? Jak tobie układa się współżycie z bliźnimi, od których przecież różnisz się nieco?
— Radzę sobie — wiedźmin spojrzał mu prosto w oczy. - Jakoś sobie radzę. Bo muszę. Bo innego wyjścia nie mam. Bo jakoś zmogłem w sobie pychę i dumę z inności, bo zrozumiałem, ze pycha i duma, choć jest obroną przed innością, jest obroną żałosną. Bo zrozumiałem, ze słońce świeci inaczej, bo coś się zmienia, a nie ja jestem osią tych zmian. Słońce świeci inaczej i będzie świecić, nic nie da porywanie się na nie z motyką. Trzeba akceptować fakty, elfie, trzeba się tego nauczyć.
— Tego właśnie pragniecie, prawda? — Filavandrel starł nadgarstkiem pot, który wystąpił na blade czoło nad białymi brwiami. - To chcecie narzucić innym? Przekonanie, że oto nadszedł wasz czas, wasza, ludzka era i epoka, ze to, co robicie innym rasom, jest równie naturalne jak wschody i zachody słońca? Ze wszyscy muszą się z tym pogodzić, zaakceptować to? I ty mnie zarzucasz pychę? A czym są poglądy, które głosisz? Dlaczego wy, ludzie, nie zdacie sobie wreszcie sprawy z faktu, że w waszym panowaniu nad światem jest akurat tyle naturalności, ile we wszach rozmnożonych w kożuchu? Z równym skutkiem mógłbyś proponować mi współżycie z wszami, z równym skupieniem słuchałbym wszy, gdyby w zamian za uznanie ich zwierzchnictwa wyrażały zgodę na wspólne korzystanie z kożucha.
— Nie trać więc czasu na dyskusję z takim nieprzyjemnym insektem, elfie — rzekł wiedźmin, z trudem panując nad głosem. - Dziwi mnie, jak bardzo pragniesz w takiej wszy jak ja wzbudzić poczucie winy i skruchę. Jesteś żałosny, Filavandrel. Jesteś rozgoryczony, spragniony zemsty i świadom własnej bezsiły. Dalej, pchnij mnie mieczem. Zemścij się na całej ludzkiej rasie. Zobaczysz, jak ci ulży. Kopnij mnie przedtem w jaja lub w zęby, jak ta twoja Toruviel.
Filavandrel odwrócił głowę.
— Toruviel jest chora — powiedział.
— Znam tę chorobę i jej objawy — Geralt splunął przez ramię. - To, co jej zaaplikowałem, powinno pomóc.
— Rzeczywiście, ta rozmowa nie ma sensu — Filavandrel wstał. - Przykro mi, ale musimy was zabić. Zemsta nie ma tu nic do rzeczy, to rozwiązanie czysto praktyczne. Torque musi nadal wykonywać swoje zadania, a nikt nie ma prawa podejrzewać, dla kogo to robi. Nie stać nas na wojnę z wami, a na handel i wymianę nie damy się nabrać. Nie jesteśmy aż tak naiwni, by nie wiedzieć, czyją forpocztę stanowią wasi kupcy. Kto za nimi przychodzi. I jakiego rodzaju współżycie przynosi.
— Elfie — odezwał się cicho milczący do tej chwili Jaskier. - Mam przyjaciół. Ludzi, którzy dadzą za nas okup. Jeśli zechcesz, także w formie żywności. W każdej formie. Pomyśl o tym. Przecież te ukradzione nasiona was nie uratują…
— Nic ich już nie uratuje — przerwał mu Geralt. - Nie płaszcz się przed nim, Jaskier, nie błagaj go. To bezcelowe i pożałowania godne.
— Jak na kogoś, kto żyje tak krótko — uśmiechnął się wymuszenie Filavandrel — wykazujesz zaskakującą pogardę śmierci, człowieku.
— Raz matka rodziła i raz się umiera — powiedział spokojnie wiedźmin. - Filozofia w sam raz dla wszy, prawda? A twoja długowieczność? Żal mi ciebie, Filavandrel.
Elf uniósł brwi.
— Wyjaśnij, dlaczego.
— Jesteście żałośnie śmieszni, wy, z ukradzionymi woreczkami nasion na jucznych koniach, z garstką ziarna, z tą odrobiną, dzięki której chcecie przetrwać. I z tą waszą misją, która ma odwrócić wasze myśli od bliskiej zagłady. Bo ty przecież wiesz, że to już koniec. Nic nie wzejdzie i nie urodzi się na płaskowyżach, nic was już nie uratuje.
Ale jesteście długowieczni, będziecie żyli długo, bardzo długo, w arogancko wybranej izolacji, coraz mniej liczni, coraz słabsi, coraz bardziej zgorzkniali. I ty wiesz, co się wówczas stanie, Filavandrel. Wiesz, że wtedy zrozpaczeni młodzieńcy o oczach stuletnich starców i dziewczyny, przekwitłe, jałowe i chore, takie jak Toruviel, poprowadzą w doliny tych, którzy jeszcze będą mogli utrzymać w garści miecze i łuki. Zejdziecie w kwitnące doliny na spotkanie ze śmiercią, pragnąc umierać godnie, w walce, a nie na barłogach, na które powalą was anemia, gruźlica i szkorbut. Wtedy, długowieczny Aen Seidhe, przypomnisz sobie mnie. Przypomnisz sobie, że było mi cię żal. I zrozumiesz, że miałem rację.
— Czas pokaże, kto miał rację — rzekł cicho elf. - I tu tkwi przewaga długowieczności. Ja mam szansę się o tym przekonać. Choćby dzięki tej ukradzionej garstce ziarna. Ty takiej szansy mieć nie będziesz. Umrzesz za chwilę.
— Oszczędź chociaż jego — Geralt wskazał Jaskra ruchem głowy. - Nie, nie z patetycznego miłosierdzia. Z rozsądku. O mnie nikt się nie upomni, ale jego będą chcieli pomścić.
— Marnie oceniasz mój rozsądek — powiedział z ociąganiem elf. - Jeśli on przeżyje dzięki tobie, bez wątpienia poczuje się w obowiązku pomścić cię.
— Możesz być pewien! — wybuchnął Jaskier, blady jak śmierć. - Możesz być pewien, sukinsynu. Zabij mnie też, bo obiecuję ci, w innym razie poderwę przeciw wam cały świat. Zobaczysz, na co stać wszy z kożucha! Wykończymy was, choćbyśmy mieli zrównać z ziemią te wasze góry! Możesz być tego pewien!
— Aleś ty głupi, Jaskier — westchnął wiedźmin.
— Raz matka rodziła i raz się umiera — rzekł hardo poeta, przy czym efekt hardości psuły nieco zęby dzwoniące jak kastaniety.
— To przesądza sprawę — Filavandrel wyjął rękawice zza pasa i naciągnął je. - Czas zakończyć ten epizod.
Na jego krótki rozkaz elfy z łukami ustawiły się naprzeciw. Zrobiły to szybko, najwyraźniej czekały na to już od dawna. Jeden, jak zauważył wiedźmin, wciąż jeszcze żuł rzepę. Toruviel, z ustami i nosem zabandażowanymi na krzyż pasami tkaniny i brzozowej kory, stanęła obok łuczników. Bez łuku.
— Zawiązać wam oczy? — spytał Filavandrel.
— Odejdź — wiedźmin odwrócił głowę. - Idź sobie…
— A d'yeabl aep arse — dokończył Jaskier, dzwoniąc zębami.
— O, nie! — zabeczał nagle diabeł, podbiegając i zasłaniając sobą skazańców. - Rozum wam odjęło? Filavandrel! Nie tak się umawialiśmy! Nie tak! Miałeś ich wywieźć w góry, przetrzymać gdzieś w jaskiniach, dopóki nie skończymy tu…