– Napisałem do ciebie kartkę z wiadomością – odparł kameleon, wpatrując się nieruchomym spojrzeniem w jego oczy. – Jestem sam i mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę moją prośbę. Mam niesprawną nogę, ale to nie znaczy, że nie mam pieniędzy. – Bourne szybkim, lecz delikatnym ruchem podsunął barmanowi serwetkę i banknot, po czym, obrzuciwszy go jeszcze jednym, prze ciągłym spojrzeniem, odwrócił się i wyraźnie utykając, ruszył do drzwi.
Znalazłszy się na zewnątrz, pobiegł w kierunku wylotu alejki. Oceniał, że interludium przy barze zajęło mu od ośmiu do dwunastu minut. Wiedząc o tym, że barman na pewno odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, nie spojrzał w kierunku swoich kompanów, ale był przekonany, że w dalszym ciągu siedzieli przy stoliku. Ani czołgista, ani Ralph nie byli w najlepszej formie, w ich stanie zaś upływające minuty nie miały najmniejszego znaczenia. Jason żywił jednak nadzieję, że pięćset franków obudzi w każdym z nich coś w rodzaju poczucia obowiązku i że wyjdą z lokalu zgodnie z jego poleceniem. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że znacznie większe zaufanie pokłada w mężczyźnie posługującym się imionami Maurice i Rene niż w Ralphie. Były porucznik Legii Cudzoziemskiej miał wykształcony bezwarunkowy odruch, nakazujący wykonać każdy rozkaz; wykonywał je, wszystko jedno, trzeźwy czy pijany. Jason miał nadzieję, że tak samo będzie tym razem. Pomoc tych dwóch ludzi nie była niezbędna, lecz na pewno mogła mu się przydać, zakładając oczywiście, że barman z Le Coeur du Soldat przejawi zainteresowanie podanymi sumami pieniędzy i zdecyduje się spotkać z inwalidą, którego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mógłby zabić jedną ręką.
Bourne czekał w mrocznym zaułku, obserwując drzwi lokalu. Wchodziło przez nie i wychodziło coraz mniej ludzi, przy czym ci wchodzący znajdowali się w znacznie lepszej formie niż wychodzący, ale wszyscy bez różnicy mijali obojętnie chwiejącego się przy ceglanym murze Jasona.
Jednak instynkt zwyciężył. W pewnej chwili na uliczkę wytoczyli się spleceni w uścisku dwaj znajomi Bourne'a. Kiedy odzyskali równowagę, Belg uderzył na odlew swego towarzysza, nakazując mu bełkotliwym głosem, żeby natychmiast wytrzeźwiał, bo są już bogaci, a będą jeszcze bogatsi.
– To lepiej niż dać się zabić w Angoli! – wykrzyknął były legionista. – Dlaczego oni to zrobili?
Kiedy koło niego przechodzili, Jason wciągnął ich obu za róg budynku.
– To ja! – syknął ostro.
– Sacrebleu…!
– Co jest, do d- d- diabła…?
– Cicho! Jeżeli chcecie, możecie zarobić jeszcze po pięćset franków. Jeśli nie, znajdę zaraz dwudziestu chętnych.
– Przecież jesteśmy kumplami! – zaprotestował Maurice- Rene.
– P- p- powinienem dać ci w ryj, żeś nas tak p- przestraszył… Mój koleś ma rację, jesteśmy k- k- kumplami. Ale to nie tak jak u k- komuchów, Maurice?
– Taisez- vous!
– To znaczy: stul pysk – wyjaśnił Bourne.
– Wiem, wiem… Ciągle to słyszę…
– Posłuchaj mnie teraz. W ciągu najbliższych kilku minut z knajpy może wyjść barman, żeby się ze mną spotkać. Może, ale nie musi. Po prostu nie wiem. To duży, łysy facet w okularach. Znacie go?
Amerykanin wzruszył ramionami, ale Belg kiwnął z rozmachem głową.
– Nazywa się Santos – wybełkotał. – Espagnol.
– Hiszpan?
– Albo latynos. Nikt nie wie na pewno.
Iljicz Ramirez Sanchez, pomyślał Jason. Szakal. Urodzony w Wenezueli terrorysta, z którym nie mogli sobie poradzić nawet Rosjanie. To oczywiste, że otacza się ludźmi o podobnym jak on pochodzeniu.
– Dobrze go znasz?
Tym razem to Belg wzruszył ramionami.
– W Le Coeur du Soldat jest absolutnym szefem. Rozwalał ludziom głowy, jeśli za bardzo rozrabiali. Jak zdejmuje okulary, to znaczy, że zaraz zdarzy się coś, czego lepiej nie oglądać… Jeżeli ma tu przyjść, żeby się z tobą spotkać, to lepiej uciekaj.
– Jeśli przyjdzie, to dlatego że ma do mnie interes, a nie po to, żeby mi coś zrobić.
– Ale Santos…
– Nie musicie znać szczegółów, one was nie dotyczą. Jeżeli wyjdzie na zewnątrz, chcę, żebyście przez chwilę zajęli go rozmową. Dacie radę?
– Mais, certainement. Parę razy spałem na górze na jego prywatnej kozetce. Sam mnie zanosił, jak przychodziły sprzątaczki.
– Na górze?
– Mieszka na pierwszym piętrze, nad lokalem. Podobno nigdy stąd nie wychodzi, nawet na targ. Zakupy robią inni albo zamawia wszystko przez telefon.
– Rozumiem. – Jason wyciągnął pieniądze i wręczył dwóm chwiejącym się na nogach mężczyznom po kolejnym pięćsetfrankowym banknocie. – Wracajcie pod drzwi, a jak Santos wyjdzie, zatrzymajcie go przez chwilę. Możecie go poprosić o pieniądze, butelkę, o cokolwiek.
Maurice- Rene i Ralph zachowywali się jak dzieci: spojrzeli na siebie zarazem triumfalnie i porozumiewawczo, ściskając w dłoniach banknoty. Francois, szalony legionista, rozdaje forsę, jakby ją sam drukował! Ich entuzjazm wyraźnie przybrał na sile.
– Jak długo mamy obrabiać tego indyka? – zapytał Amerykanin z Południa.
– Tak go zagadam, że odpadną mu uszy z tej łysej głowy! – dodał Belg.
– Nie ma potrzeby. Chcę się tylko przekonać, czy naprawdę jest sam.
– Nie ma sprawy, kolego.
– Zapracujemy nie tylko na tę forsę, ale i na twój szacunek. Masz na to słowo kaprala Legii Cudzoziemskiej!
– Jestem wzruszony. A teraz do roboty.
Dwaj pijani mężczyźni, zataczając się i poklepując po ramionach, odeszli w kierunku wejścia do knajpy. Jason czekał, przyciśnięty plecami do chropawej, nierównej ściany. Po sześciu minutach usłyszał słowa, które tak bardzo pragnął usłyszeć:
– Santos! Mój wspaniały przyjaciel Santos!
– Co tu robisz, Rene?
– Ten młody Amerykanin trochę źle się poczuł, ale już mu lepiej, bo zwymiotował.
– Amerykanin…?
– Pozwól, że ci go przedstawię. Już wkrótce będzie znakomitym żołnierzem.
– Czyżby znowu organizowano dziecięcą krucjatę? Powodzenia, skrzacie. Zrób sobie wojnę w piaskownicy.
Bourne wychylił się ostrożnie zza rogu i ujrzał łysego barmana przypatrującego się Ralphowi.
– Strasznie szybko g- g- gadasz pan po francusku, ale ja i tak zrozumiałem. Duży jesteś, ale ja p- potrafię być cholernym sukinsynem!
Barman roześmiał się i bez trudu przeszedł na angielski.
– Ale lepiej bądź nim gdzieś indziej, skrzacie. W Le Coeur du Soldat przyjmujemy tylko pokojowo nastawionych dżentelmenów. Wybaczcie, ale muszę już iść.
– Santos! – załkał Maurice- Rene. – Pożycz mi dziesięć franków! Zostawiłem portfel w chałupie…
– Nawet jeśli kiedykolwiek miałeś portfel, to zostawiłeś go w Afryce Północnej. Znasz moje zasady. Ani sou żadnemu z was.
– Całą forsę, jaką miałem, wydałem na tę twoją wstrętną rybę! To po niej on się porzygał!
– Następnym razem idźcie na kolację do Ritza… Rzeczywiście, jedliście coś u mnie, ale nie wy za to płaciliście! – Jason cofnął się raptownie, gdyż barman rozejrzał się po uliczce. – Dobrej nocy, Rene. Tobie też, skrzacie. Mam jeszcze coś do załatwienia.
Bourne puścił się biegiem w kierunku bramy prowadzącej na teren starej fabryki. Santos przyszedł się z nim spotkać. Sam. Przemknąwszy na drugą stronę zaułka, znieruchomiał w głębokim cieniu, dotykając lekko dłonią spoczywającego w kieszeni pistoletu. Każdy krok Santosa przybliżał jego, Jasona, do Szakala! Kilka chwil później potężna sylwetka pojawiła się przed zardzewiałą, zamkniętą na głucho bramą.
– Przyszedłem, monsieur – powiedział Santos.
– Jestem panu wdzięczny.
– Wolałbym, żeby dotrzymał pan słowa. Zdaje się, że w swoim liściku wspomniał pan coś o pięciu tysiącach franków.
– Oto one.
Jason wydobył z kieszeni pieniądze i podał najważniejszemu człowiekowi w Le Coeur du Soldat.
– Dziękuję. – Santos zbliżył się i wziął zwitek banknotów. – Brać go! – dodał głośniej.
Skrzydła bramy otworzyły się z hukiem. Z ciemności wypadli dwaj mężczyźni i zanim Jason zdążył wyciągnąć broń, jakiś ciężki przedmiot uderzył mocno w jego czaszkę.