Литмир - Электронная Библиотека

– Pięćdziesiąt dolarów.

– Dziękuję, sir!

Jason zaczekał półtorej minuty, po czym uchylił ostrożnie drzwi prowadzące do holu; Izmael zajął już stanowisko przy wyjściu, a John St. Jacques rozmawiał tuż koło recepcji z czterema kapłanami. Bourne obciągnął marynarkę, wyprostował się po wojskowemu i ruszył w ich kierunku.

– To dla mnie wielki zaszczyt, szanowni ojcowie – zwrócił się do duchownych, czując na sobie zdumione i zaintrygowane spojrzenie szwagra. – Przebywam dopiero od niedawna na wyspach, ale muszę przyznać, że jestem nadzwyczaj zbudowany i wdzięczny, podobnie jak nasz rząd, że zechcieliście służyć swą pomocą w uspokajaniu wzburzonych wód. W podziękowaniu za wasze starania – kontynuował z założonymi z tyłu rękami – gubernator Montserrat upoważnił pana Johna St. Jacques do przekazania wam czeku na kwotę stu funtów, z przeznaczeniem na potrzeby waszego Kościoła.

– Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć – odparł szczerze wzruszony wikary. – To taki hojny dar.

– Proszę mi tylko zdradzić, czyj to był pomysł – poprosił kameleon. – Wywarł na nas naprawdę ogromne wrażenie.

– Och, nie mogę przypisywać sobie cudzych zasług. – Wikary spojrzał na ubranego w sutannę młodego mężczyznę, który szedł jako czwarty w miniaturowym pochodzie. – Samuel to wymyślił. Jest bardzo troskliwym pasterzem naszej trzódki.

– Gratuluję, Samuelu. – Wzrok Bourne'a zetknął się na chwilę ze spojrzeniem mężczyzny w sutannie. – Chciałbym jednak podziękować każdemu z was osobiście. – Jason podszedł kolejno do księży, wymieniając uściski dłoni i uprzejmości. Kiedy dotarł do Samuela, ten odwrócił wzrok. – Chciałbym wiedzieć, kto podsunął ci ten pomysł – powiedział przyciszonym głosem Bourne.

– Nie rozumiem pana… – wyszeptał młody kapłan.

– Na pewno rozumiesz. Poza tym otrzymałeś przecież za to hojną zapłatę.

– Pomylił mnie pan z kimś innym. – W oczach mężczyzny pojawił się na chwilę paniczny strach.

– Ja się nie mylę i twój przyjaciel wie o tym. Znajdę cię, Samuelu, może nie dzisiaj, ale na pewno jutro lub pojutrze. – Bourne zwolnił uścisk, w którym trzymał rękę kapłana, i podniósł głos. – Ojcowie, przyjmijcie jeszcze raz serdeczne podziękowania od mojego rządu. Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Niestety, muszę już iść, bo czeka mnie kilka ważnych telefonów… W pańskim gabinecie, St. Jacques?

– Tak, oczywiście… generale.

Zamknąwszy za sobą drzwi Jason wyszarpnął zza paska pistolet i błyskawicznie ściągnął mundur, po czym zaczął grzebać w stosie ubrań kupionych przez Johna. Wybrał sięgające do kolan szare bermudy, czerwono- białą pasiastą marynarkę i słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Zdjąwszy skarpetki i buty, włożył odkryte sandały, lecz zaledwie po kilku krokach zaklął, zrzucił je i ponownie wzuł buty na grubej, gumowej podeszwie. Następnie przyjrzał się uważnie zgromadzonym na biurku aparatom fotograficznym; zdecydował się na dwa najlżejsze, ale zarazem najbardziej rzucające się w oczy, i powiesił je sobie na szyi. W tej chwili do pokoju wszedł John St. Jacques z miniaturowym radiotelefonem w dłoni.

– Skąd się tu wziąłeś, do diabła? Z Miami Beach?

– Z Pompano, trochę bardziej na północ. Za mało rzucam się w oczy.

– Masz rację. Znam kilka osób w holu, które mogłyby przysiąc, że jesteś zmumifikowanym konserwatystą z Key West. Proszę, oto twoje radio.

– Dzięki.

Bourne wsunął urządzenie do kieszeni na piersi.

– Dokąd teraz?

– Za Izmaelem. To ten dzieciak, któremu miałeś skinąć głową.

– Izmael? Nie kazałeś mi kiwać głową Izmaelowi, tylko w kierunku drzwi.

– Na jedno wychodzi.

Bourne wsadził pistolet za pasek pod marynarkę i wziął się za przeglądanie ekwipunku przyniesionego ze sklepu żeglarskiego. Upchnąwszy w kieszeniach zwój linki i nóż, otworzył pusty futerał po aparacie fotograficznym i umieścił tam dwie flary. Nie było to wszystko, czego potrzebował, ale powinno mu wystarczyć. Był starszy niż trzynaście lat temu, a i wtedy już nie zaliczał się do młodzieniaszków. Zdawał sobie sprawę, choć bez specjalnego entuzjazmu, że jego umysł musi teraz pracować szybciej i sprawniej niż ciało. Cholera!

– Ten Izmael to dobry chłopak – oznajmił nie bardzo wiadomo po co brat Marie. – Sprytny i silny jak rasowy byczek. W przyszłym roku chcę dać mu posadę strażnika, więcej wtedy zarobi.

– Jeśli dzisiaj da sobie radę, poślij go raczej do Harvardu albo Princeton.

– Świetny pomysł. Czy wiesz, że jego ojciec zdobył mistrzostwo wysp w zapasach? Chłopak rzeczywiście daje sobie świetnie radę, ale…

– Zejdź mi z drogi! – warknął Jason, ruszając do drzwi. – Ty też nie masz już osiemnastu lat – dodał, zatrzymując się na moment.

– Nigdy nie twierdziłem, że mam. Co cię gryzie?

– Chyba ta piaszczysta łacha, której nie zauważyłeś. Bourne wyszedł do holu, z hukiem zamykając za sobą drzwi.

– Nadwrażliwiec… – mruknął St. Jacques, powoli rozluźniając zaciśnięte pięści.

Minęły już prawie dwie godziny, a Izmaela nigdzie nie było! Powłócząc przekonująco nogą, Jason kuśtykał po całym terenie pensjonatu, unosząc co jakiś czas do oka któryś z aparatów i rozglądając się dookoła przez wizjer, ale nie mógł dostrzec ani śladu chłopaka. Dwa razy zapuścił się prowadzącą przez las ścieżką aż do wzniesionej z drewnianych bali, krytej strzechą kaplicy, w której okna wprawiono kolorowe witraże; służyła wielu wyznaniom, a została wybudowana raczej po to, żeby być, niż dlatego, że ktokolwiek miałby ochotę z niej korzystać. Jak słusznie zauważył młody kelner, prawie nikt jej nie odwiedzał, ale wzmianka o niej znajdowała się we wszystkich reklamowych folderach.

Słońce płynące powoli w kierunku pokrytego wodą horyzontu przybiegało coraz bardziej intensywną, pomarańczową barwę. Wkrótce przez Montserrat i okoliczne wyspy zaczną sunąć wydłużające się cienie, a potem nadejdzie ciemność, sprzymierzeniec Szakala.

I kameleona.

– Co na poddaszu? – zapytał Bourne, wciskając guzik w nadajniku. – Rien, monsieur.

– Johnny?

– Siedzę na dachu z sześcioma ludźmi. Na razie nic.

– A jak tam przyjęcie?

– Meteorolog przypłynął dziesięć minut temu łodzią z Plymouth. Boi się latać… Angus powiesił na tablicy ogłoszeń czek na dziesięć tysięcy dolarów. Brakuje tylko podpisu i nazwiska odbiorcy. Scotty miał rację, wszyscy tam będą. W końcu należymy do społeczeństwa kierującego się tylko jedną zasadą: chwila milczenia, a potem gówno mnie to obchodzi…

– Nie odkryłeś Ameryki, braciszku… Wyłączam się. Idę jeszcze raz do kaplicy.

– Miło mi słyszeć, że jednak ktoś tam uczęszcza. Cholerny agent z Nowego Jorku, który namówił mnie, żebym ją zbudował, nie dał od tamtej pory znaku życia. Melduj się, Davidzie.

– W porządku, Johnny – odparł Jason Bourne.

Na ścieżce panował już półmrok; wysokie palmy i gęste zarośla przyśpieszały nadejście zmierzchu, zatrzymując promienie zachodzącego słońca. Jason chciał już zawrócić po latarkę, kiedy nagle rozbłysły różnokolorowe reflektory, skierowane na pióropusze rosnących wzdłuż ścieżki palm. Bourne miał przez chwilę wrażenie, że został raptownie przeniesiony w jakiś nierzeczywisty, filmowy świat, zaprojektowany na podobieństwo tropikalnego lasu.

Nie był tym wcale zachwycony; stanowił doskonale widoczny cel na rozjaśnionej blaskiem kolorowych świateł strzelnicy.

Pośpiesznie skręcił ze ścieżki i wszedł w zarośla, czując na nogach niezliczone ukłucia i zadrapania. Posuwał się teraz znacznie wolniej, pokonując opór wilgotnych gałęzi i pnączy, ale to właśnie podpowiadał mu instynkt: trzymaj się z dala od światła.

Stłumiony odgłos! Zupełnie odmienny od zwykłych szmerów nadmorskiego lasu. Zaraz potem jakby jęk, nagle urwany… zduszony? Jason przypadł do ziemi i pełzł wśród gęstej roślinności, aż wreszcie ujrzał potężne drzwi kaplicy, nasuwające skojarzenia z jakąś katedrą. Były lekko uchylone, a ze środka wydobywał się delikatny, pulsujący blask elektrycznych świec.

Pomyśl. Przypomnij sobie. Był w środku tylko raz, łając żartobliwie swego szwagra za to, że wydał masę pieniędzy na coś nikomu niepotrzebnego.

"Przynajmniej jest oryginalna" – powiedział wtedy St. Jacques.

"Wcale nie jest" – zaprotestowała Marie. "Zupełnie tu nie pasuje".

"Przypuśćmy jednak, że ktoś otrzyma jakąś złą wiadomość, naprawdę złą, rozumiecie…"

"Wtedy postaw mu drinka" – doradził David.

"Wejdźcie do środka. Na witrażach są symbole pięciu religii, w tym sinto".

"Lepiej nie pokazuj swojej siostrze rachunków" – szepnął mu Webb.

Jak wyglądało wnętrze? Czy było tam drugie wyjście? Nie, chyba nie… Tylko pięć lub sześć rzędów ławek i balustrada przed czymś w rodzaju ołtarza, a z tyłu prymitywne witraże wykonane przez miejscowych artystów.

Ktoś tam był, ale kto? Izmael? Szukający ukojenia gość pensjonatu? Ktoś, kogo niespodziewanie dopadły mocno spóźnione wyrzuty sumienia? Jason ponownie wyjął z kieszeni radio, uniósł je do ust i nacisnął przycisk.

– Johnny? – powiedział cicho.

– Ciągle jestem na dachu.

– A ja przy kaplicy. Wchodzę do środka.

– Jest tam Izmael?

– Nie wiem. Ktoś na pewno.

– Co się stało, Dave? Mówisz tak, jakbyś…

– Nic takiego – przerwał mu Bourne. – Po prostu zameldowałem się, zgodnie z umową. Co jest za kaplicą?

– Las.

– Jakieś ścieżki?

– Była kiedyś jedna, ale zarosła. Robotnicy schodzili nią do wody… Poślę tam paru ludzi.

– Nie! Dam znać, jeśli będę cię potrzebował. Wyłączam się. – Jason schował radio i ponownie wpatrzył się w uchylone drzwi kaplicy.

Z wnętrza nie dobiegał żaden odgłos. Przez szparę sączył się łagodny blask świec. Bourne podkradł się do krawędzi ścieżki, zdjął kapelusz i aparaty fotograficzne, po czym wyjął z futerału jedną z flar i wetknął za pasek, obok pistoletu. Sięgnąwszy do kieszeni marynarki po zapalniczkę, wyprostował się i szybko, bezszelestnie podszedł do ściany budyneczku, sprawiającego w tym otoczeniu przedziwne, nierzeczywiste wrażenie. Z flar nauczył się korzystać jeszcze dawno przed Manassas; trzynaście lat temu w Paryżu, na cmentarzu Rambouillet. A Carlos… Podkradł się do drzwi, przycisnął twarz do futryny i powoli, ostrożnie zajrzał do środka.

62
{"b":"97555","o":1}