– Byłem pielęgniarzem. Dwa lata temu Norman zaczął się sypać. Pilnowałem go, a gdybym nie mógł dać sobie rady, miałem zadzwonić pod pewien numer w Nowym Jorku.
– Zapewne ów numer jest częścią pomocy, jakiej miałbyś mi udzielić?
– Owszem, na wszelki wypadek zapisałem także numery rejestracyjne kilku samochodów…
– Na wypadek, gdyby ktoś zdecydował, że twoje usługi jako pielęgniarza nie są już potrzebne?
– Coś w tym rodzaju. Te fiuty nigdy nas nie lubiły: Norman tego nie widział, ale ja tak.
– Nas? To znaczy ciebie, Racheli i Swayne'a?
– Nas, w mundurach. Patrzyli na nas z góry, jakbyśmy byli kupą nie zbędnych śmieci. Mieli rację co do tej niezbędności. Potrzebowali Normana. Po cichu pluli na niego, ale go potrzebowali.
"Żołnierzyki nie dadzą sobie z tym rady". Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu. Cywilni spadkobiercy "Meduzy".
– Sądząc z tego, co powiedziałeś o zapisanych numerach rejestracyjnych samochodów, nie brałeś udziału w spotkaniach, które się tutaj odbywały?
– Czy pan zwariował? – parsknęła Rachela Swayne, we właściwy sobie sposób odpowiadając na pytanie Jasona. – Zawsze, kiedy to było poważne spotkanie, a nie jakaś zwykła popijawa, Norm kazał mi zostać na górze albo iść do Eddiego i pooglądać telewizję. Eddie miał wtedy zakaz wychodzenia z chaty. Nie byliśmy wystarczająco dobrzy, żeby zobaczyli nas jego pieprze ni przyjaciele! Tak było od lat… Mówiłam już, że on dosłownie pchał nas jedno ku drugiemu.
– Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć. Ale jak w takim razie udało ci się zdobyć te numery, sierżancie, skoro nie mogłeś opuszczać swojej kwatery?
– Nie ja je zdobyłem, tylko moi strażnicy. Powiedziałem im, że to w celu sprawdzenia zabezpieczeń. Żaden nawet się nie zdziwił.
– Aha. Powiedziałeś, że jakiś czas temu Swayne "zaczął się sypać". Jak to wyglądało?
– Tak jak dzisiaj. Kiedy zdarzyło się coś niespodziewanego, nie potrafił podjąć żadnej decyzji. Jeśli miało to chociaż najmniejszy związek z Królową Wężów, próbował schować głowę w piasek i wszystko przeczekać.
– Właśnie, co zdarzyło się dzisiaj? Widziałem, że się sprzeczaliście. Wyglądało to tak, jakby sierżant wydawał generałowi rozkazy.
– Bo tak było. Norman wpadł w panikę z twojego powodu… Z powodu faceta o pseudonimie Kobra, który zaczął grzebać w brudach sprzed dwudziestu lat, z Sajgonu. Chciał, żebym z nim był, kiedy się zjawisz, ale ja kazałem mu się odpieprzyć. Powiedziałem mu, że to szaleństwo i że musiałbym być wariatem, żeby coś takiego zrobić.
– Dlaczego? Czemu adiutant miałby nie towarzyszyć swemu dowódcy?
– Z tego samego powodu, z którego nie zaprasza się podoficerów na obrady sztabu, gdzie generałowie decydują o planach strategicznych. To są różne szczeble i tego się nie robi.
– Znaczy to mniej więcej tyle, że nie chciałeś wszystkiego wiedzieć.
– Zgadza się.
– Ale przecież wtedy, dwadzieścia lat temu, ty też należałeś do "Meduzy"! Dalej do niej należysz, do stu diabłów!
– Na innych zasadach, Delta. Sprzątam po nich, a oni się o mnie troszczą, ale jestem tylko zamiataczem w mundurze i mam do wyboru dwie możliwości: albo z grzecznie zamkniętą buźką przejdę na spokojną emeryturę, albo wyląduję w kostnicy w foliowym worku. Sprawa jest wyjątkowo jasna: nie jestem nie do zastąpienia.
Bourne cały czas nie spuszczał sierżanta z oka, dzięki czemu zauważył rzucane przez niego na żonę Swayne'a spojrzenia, szukające poparcia czy też wyraźnie nakazujące jej milczenie. Jeśli potężnie zbudowany podoficer nie mówił prawdy, to był bardzo dobrym aktorem.
– W takim razie wydaje mi się, że jest znakomita okazja, by przyśpieszyć odejście na emeryturę, sierżancie – powiedział Jason. – Mogę to załatwić. Znikniesz bez śladu z grzecznie zamkniętą buźką i z zapłatą za wieloletnie pilne sprzątanie. Zaufany adiutant generała prosi po niemal trzydziestu latach służby o pozwolenie przejścia na emeryturę, wstrząśnięty tragiczną śmiercią swego zwierzchnika… Nikt nie będzie niczego podejrzewał. Tak się przedstawia moja propozycja.
Flannagan ponownie zerknął na Rachelę Swayne, która gwałtownie skinęła głową i spojrzała Bourne'owi prosto w oczy.
– Jakie mamy gwarancje, że uda nam się spakować i spokojnie wyjechać? – zapytała.
– A czy sierżant Flannagan nie będzie przedtem musiał załatwić kilku formalności?
– Norman podpisał mi wszystkie papiery półtora roku temu – wtrącił się adiutant. – Oficjalnie miałem przydział do jego biura w Pentagonie, ze skierowaniem do prywatnej rezydencji. Wystarczy, żebym wstawił datę, złożył podpis i wysłał im to pocztą, oczywiście ze zwrotnym adresem, który też już mamy.
– I to wszystko?
– No, jeszcze może trzy lub cztery rozmowy telefoniczne. Prawnik Normana, żeby się tu wszystkim zajął, opiekun dla psów, dyspozytor kolumny transportowej Pentagonu, Nowy Jork, a potem już tylko lotnisko Dulles.
– Musieliście o tym myśleć już od bardzo dawna, może nawet od lat…
– Nawet jeżeli, to co z tego? – Żona generała Swayne'a wzruszyła ramionami. – Jak to się mówi, nic nas tu nie wiązało.
– Zanim złożę podpis i wykonam te rozmowy, muszę mieć pewność, że nic nam się nie stanie – wtrącił się Flannagan.
– Czyli żadnej policji, żadnych dziennikarzy, niczego, co pozwoliłoby skojarzyć was z dzisiejszym wieczorem, tak?
– Sam powiedziałeś, że to spore wymagania. Jak poważne są długi, na które chcesz się powołać?
– Po prostu was tu nie było… – wycedził w zamyśleniu Bourne, spoglądając na leżące w popielniczce niedopałki papierosów z wyraźnymi śladami szminki. Po chwili przeniósł wzrok na adiutanta generała. – Niczego nie dotykaliście, więc nie ma żadnych dowodów na to, że tu się kręciliście. Wystarczy wam kilka godzin?
– Nawet trzydzieści minut, panie Delta – odparła Rachela.
– Dobry Boże, przecież obydwoje tu mieszkaliście, prowadziliście normalne życie…
– Nie chcemy od tego życia nic oprócz tego, co już mamy – oznajmiła kategorycznie pani Swayne.
– Ta posiadłość należy chyba teraz do pani?
– Jak cholera. Zapisał ją jakiejś fundacji, prawnik wie jakiej. Zawiadomi mnie, co dostanę, jeśli w ogóle cokolwiek dostanę. Na razie chcę się stąd jak najszybciej wydostać. Obydwoje tego chcemy.
Jason przez dłuższą chwilę przyglądał się w milczeniu niezwykłej parze.
– W takim razie nic was nie zatrzymuje – powiedział wreszcie.
– Jakie mamy na to gwarancje? – zapytał Flannagan, robiąc krok naprzód.
– Przyznam, że to wymaga z waszej strony okazania odrobiny zaufania, ale możecie mi wierzyć: wiem, co mówię. Oczywiście, nikt wam nie zabrania tutaj zostać. Załóżmy, że jakoś pozbędziecie się ciała. Ale to nie rozwiąże sprawy. Generał ani jutro, ani pojutrze nie pojawi się w Arlington. Prędzej czy później zjawi się tu ktoś, żeby sprawdzić, co się stało. Zaczną się pytania, dochodzenia, poszukiwania, a w prasie i telewizji aż się będzie roiło od plotek i domysłów. W krótkim czasie wasz związek wyjdzie na jaw – do diabła, wiedzieli o nim nawet strażnicy! – a kiedy dziennikarze dopadną takiego kąska, to już go nie wypuszczą… Tego właśnie chcecie? Nie boicie się, że konsekwencją będą foliowe worki w kostnicy, o których wspomniałeś?
Mężczyzna i kobieta wymienili spojrzenia.
– On ma rację, Eddie – powiedziała wreszcie żona generała. – Z nim mamy jakąś szansę, bez niego – żadnej.
– To brzmi zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe – warknął Flannagan i obejrzał się nerwowo w kierunku drzwi. – Jak zdołasz wszystko zorganizować?
– To moja sprawa – odparł spokojnie Bourne. – Podaj mi wszystkie numery telefonów, a potem zadzwoń do Nowego Jorku. Na twoim miejscu zrobiłbym to jednak dopiero z Hawajów albo z jakiejś innej wyspy, na której wylądujecie.
– Chyba oszalałeś! Ruszą za nami natychmiast, gdy sprawa wyjdzie na jaw. Będą chcieli dowiedzieć się wszystkiego.
– Jeśli powiesz im prawdę, a raczej nieco zmodyfikowaną wersję prawdy, z pewnością otrzymasz nawet pochwałę.
– Jesteś kompletny świr!
– Nie byłem świrem w Wietnamie, sierżancie, ani w Hongkongu, i na pewno nie jestem nim teraz… Wraz z panią Swayne przyjechaliście do domu, zobaczyliście, co się stało, i natychmiast wyjechaliście, żeby uniknąć pytań. Nieboszczycy nie mówią, dzięki czemu bardzo trudno przyłapać ich na kłamstwie. Wstaw datę wcześniejszą o jeden dzień, wyślij pocztą papiery, a resztę pozostaw mnie.
– Nie wiem, czy…
– Nie masz wyboru, sierżancie! – Jason podniósł się z fotela. – A ja nie mam ochoty tracić więcej czasu. Jeżeli chcecie, mogę stąd iść, a wy sami sobie wszystko przygotujecie. – Ruszył ku drzwiom.
– Eddie, zatrzymaj go! Musimy zrobić, co mówi, musimy zaryzykować! Jeśli tego nie zrobimy, zginiemy, i ty dobrze o tym wiesz!
– Już dobrze, dobrze… Uspokój się, Delta. Przyjmujemy twój plan. Jason zatrzymał się i odwrócił w jego kierunku.
– Cały plan, sierżancie, od A do Z.
– W porządku.
– Po pierwsze, pójdziemy we dwóch do twojej kwatery, a pani Swayne w tym czasie spakuje swoje rzeczy. Podasz mi wszystko, co wiesz: telefony, numery rejestracyjne, nazwiska… Wszystko, czego zażądam. Zgoda?
– OK.
– W takim razie, chodźmy. Aha, pani Swayne… Wiem, że z pewnością jest tu wiele rzeczy, które chciałaby pani ze sobą zabrać, ale…
– Może pan być spokojny, panie Delta. Nie lubię wspomnień. To, na czym mi naprawdę zależało, już dawno stąd wysłałam. Wszystko czeka na nas kilka tysięcy mil stąd.
– Widzę, że naprawdę byliście dobrze przygotowani.
– Co w tym dziwnego? Wiedzieliśmy, że taka chwila prędzej czy później musi nadejść. – Rachela minęła mężczyzn i szybkim krokiem wyszła do holu. Przy schodach prowadzących na piętro zatrzymała się raptownie, wróciła i dotknęła delikatnie dłonią policzka sierżanta.
– Hej, Eddie… – powiedziała cicho, wpatrując się w niego błyszczący mi oczami. – To się wreszcie stało! Będziemy teraz żyć, Eddie! Wiesz, o czym mówię?
– Tak, wiem.
Szli we dwóch w kierunku chaty.