Литмир - Электронная Библиотека

– W jaki sposób?

– Ode mnie. Zdobędę dla ciebie informacje. Będę potrzebował nazwisk, adresów, metod stosowanych przez ochronę, nazw ulubionych restauracji i szczegółów wstydliwych słabostek. Powiedz swoim chłopcom, żeby wzięli się ostro do roboty. Mają siedzieć nawet całą noc, jeśli będzie trzeba.

– Co ty chcesz zrobić, do diabła?! – krzyknął Conklin, prostując się raptownie w fotelu. – Wedrzeć się do ich domów i między przystawką a głównym daniem wbić im igłę w dupę?!

– Akurat o tym nie myślałem – odparł z ponurym uśmiechem Jason. – Masz doprawdy zdumiewającą wyobraźnią.

– A ty jesteś wariatem! Wybacz mi, nie chciałem tego powiedzieć…

– Czemu nie? – Bourne łagodnie wzruszył ramionami. – Przecież to nie wykład o dynastii Manczu i Cing. Biorąc pod uwagę stan, w jakim znajduje się moja pamięć, aluzja do mego stanu psychicznego jest jak najbardziej na miejscu. – Jason umilkł na chwilę, po czym pochylił się do przodu i zaczął znowu mówić przyciszonym głosem. – Pozwól jednak, Aleks, że coś ci po wiem. Nie pamiętam wielu rzeczy, ale ta część mojego umysłu, którą uformowaliście ty i Treadstone, jest na swoim miejscu. Udowodniłem to w Hongkongu, Pekinie i Makau i udowodnię to jeszcze raz. Nie mam wyboru. Jeśli tego nie zrobię, stracę wszystko, co kocham… Zdobądź dla mnie te informacje, Aleks. Niektórzy spośród ludzi, których wymieniłeś, powinni być tu, w Waszyngtonie. Jakiś facet od zaopatrzenia…

– Dostawy dla Pentagonu – poprawił go Conklin. – Generał nazwiskiem Swayne. Poza tym niejaki Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, Burton…

– Przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów – uzupełnił Bourne. – Admirał "Jack" Burton, dowódca Szóstej Floty.

– Ten sam. W dawnych czasach postrach Morza Południowochińskiego, obecnie największa z wielkich szych.

– Powtarzam: zagoń chłopców do roboty. Peter Holland na pewno ci pomoże. Znajdź mi wszystko o każdym z nich.

– Nie mogę.

– Co takiego?

– Mógłbym zdobyć coś takiego o naszych trzech filadelfijczykach, bo wiążą się bezpośrednio z operacją Mayflower, czyli z Szakalem, ale nie mogę ruszyć żadnego z pięciu – na razie pięciu – spadkobierców "Meduzy".

– Na litość boską, dlaczego? Musisz! Nie wolno nam tracić czasu!

– Czas przestanie mieć dla nas jakąkolwiek wartość, jeśli obaj będziemy martwi. Nie wiem, kto wtedy zająłby się Marie i dziećmi.

– O czym ty mówisz, do diabła?

– O tym, dlaczego się spóźniłem, dlaczego nie chciałem dzwonić do ciebie z Wirginii, dlaczego poprosiłem Charliego Casseta, żeby po mnie przy jechał, i dlaczego, dopóki go nie zobaczyłem, nie byłem pewien, czy w ogóle uda mi się do ciebie dotrzeć.

– Mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej?

– Proszę bardzo. O tym, że interesują mnie byli uczestnicy "Meduzy", wiedzieliśmy tylko my dwaj, ty i ja.

– Podejrzewałem coś w tym rodzaju. Dziś po południu rozmawiałeś ze mną samymi ogólnikami. Zdziwiło mnie to, bo wiedziałem, gdzie jesteś i jakiego sprzętu używasz.

– Miejsce i sprzęt okazały się czyste. Casset powiedział mi później, że Agencja nie chce mieć żadnych zapisów prowadzonych tam rozmów, a to najlepsza gwarancja, jakiej można oczekiwać. Wierz mi, od razu zacząłem swobodniej oddychać, kiedy się o tym dowiedziałem.

– W takim razie, na czym polega problem? Dlaczego boisz się zrobić choćby krok dalej?

– Dlatego, że muszę sprawdzić jeszcze jedną osobę, zanim zapuszczę się na terytorium "Meduzy". Atkinson, nasz znakomity ambasador przy dworze Jej Królewskiej Mości w Londynie, wyraził się zupełnie jednoznacznie. Ogarnięty paniką zdarł maski z twarzy Burtona i Teagartena w Brukseli.

– Co z tego wynika?

– Powiedział, że w razie jakichś kłopotów Teagarten poradzi sobie z Agencją, bo ma dojścia na samej górze w Langley.

– I…?

– Sama góra może oznaczać najbliższe otoczenie dyrektora, a kto wie, czy nie samego Petera Hollanda.

– Powiedziałeś mi dzisiaj rano, że Holland z przyjemnością zabiłby własnoręcznie każdego, kto miał jakikolwiek związek z "Meduzą".

– Każdy może tak twierdzić. Problem polega na tym, czy jest tak na prawdę…

Po drugiej stronie Atlantyku, w starej podparyskiej dzielnicy Neuilly- sur- Seine, stary mężczyzna obrany w ciemny, wyświechtany garnitur szedł, powłócząc nogami, betonową ścieżką prowadzącą do wejścia szesnastowiecznej katedry znanej jako kościół pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu. Dzwony zaczęły bić na Anioł Pański; mężczyzna przystanął i przeżegnał się.

– Angelus domini nuntiavit Mariae… – wyszeptał, unosząc twarz ku porannemu niebu, po czym przesłał prawą dłonią pocałunek w kierunku umieszczonego nad kamiennym portalem krzyża, wspiął się po schodach i wszedł przez duże drzwi do wnętrza katedry. Dwaj księża obrzucili go niechętnymi spojrzeniami. Wybaczcie, cholerne snoby, że plugawię waszą bogatą świątynię, pomyślał, zapalając świeczkę i umieszczając ją przy wejściu. Chrystus powiedział jednak wyraźnie, że woli mnie niż was. "Ubodzy odziedziczą ziemię", a w każdym razie to, czego wy nie zdążycie rozkraść.

Starzec ruszył powoli przejściem między ławkami, prawą ręką chwytając się kolejnych oparć, lewą zaś sprawdzając, czy przypadkiem nie rozluźnił się węzeł krawatu. Jego kobieta była już tak słaba, że tylko z najwyższym 'trudem zdołała mu go zawiązać, ale podobnie jak przed laty, uparła się, żeby przed wyjściem męża z domu dokonać ostatnich korekt ubioru. Śmiali się, wspominając, jak czterdzieści lat wcześniej klęła ile wlezie na nieposłuszne mankiety koszuli, usztywnione zbyt dużą ilością krochmalu. Tamtego wieczoru chciała, żeby wyglądał na statecznego urzędnika. Szedł wówczas do domu przy rue St. Lazare, gdzie urzędował kupczący dziwkami Oberfuhrer, i zostawił tam teczkę, która wysadziła w powietrze pół budynku. Dwadzieścia lat później, w pewne zimowe popołudnie, poprawiała mu skradziony, bardzo drogi, lecz niezbyt dobrze leżący płaszcz; szedł wtedy dokonać napadu na Grande Banque Louis IX przy Madeleine. Dyrektorem banku był dawny współtowarzysz z Resistance, człowiek wykształcony, lecz obojętny, który odmówił mu udzielenia pożyczki. To były dobre, dawne czasy; po nich nadeszły złe, wypełnione chorobami, a potem jeszcze gorsze, a właściwie wręcz beznadziejne. Trwało to aż do chwili, kiedy pojawił się pewien tajemniczy człowiek i zaproponował zawarcie dziwnej, niepisanej umowy. Zaraz potem, wraz z kwotami pieniędzy wystarczającymi na przyzwoite jedzenie, dobre wino i schludne ubranie, powrócił szacunek do samego siebie. Jego kobieta ponownie zaczęła ładnie wyglądać, a pomoc lekarzy, na którą wreszcie znowu było go stać, sprawiła, że poczuła się nieco lepiej. Koszula i garnitur, jakie miał dzisiaj na sobie, zostały wyciągnięte z dna szafy. Pod tym względem on i jego żona przypominali aktorów z prowincjonalnej trupy teatralnej: mieli kostiumy na każdą okazję. Na tym polegała ich praca… Dzisiaj również czekała na niego praca. Miał do niej przystąpić wraz z pierwszym uderzeniem dzwonów na Anioł Pański.

Stary człowiek pokłonił się niezgrabnie przed tabernakulum, uklęknął w szóstej ławce od ołtarza i utkwił spojrzenie w tarczy zegarka. W dwie i pół minuty później uniósł głowę i rozejrzał się dyskretnie dookoła. Jego słaby wzrok zdołał już się dostosować do przyćmionego światła; widział może nie najlepiej, ale wystarczająco wyraźnie. We wnętrzu katedry znajdowało się co najwyżej dwudziestu wiernych. Część z nich była pogrążona w modlitwie, inni wpatrywali się pełni zadumy w stojący na ołtarzu ogromny złoty krucyfiks. Zaraz potem dostrzegł tego, kogo szukał, i w tym momencie wiedział już, że wszystko odbywa się zgodnie z planem: ubrany w czarną sutannę ksiądz przeszedł wzdłuż lewej nawy i zniknął za ciemnoczerwoną zasłoną apsydy.

Starzec ponownie spojrzał na zegarek, teraz najważniejsze bowiem było dokładne przestrzeganie ustalonego harmonogramu; tego życzył sobie monseigneur. Tego życzył sobie Szakal. Kiedy minęły kolejne dwie minuty, wiekowy posłaniec podniósł się z wysiłkiem z klęcznika, pokłonił się najgłębiej, jak mógł, przed krucyfiksem i powłócząc nogami, skierował się do drugiego, licząc od ołtarza, konfesjonału po lewej stronie. Odsunąwszy zasłonę, wszedł do środka.

– Angelus Domini – wyszeptał słowa, które w ciągu ostatnich piętnastu lat powtarzał kilkaset razy. Uklęknął.

– Angelus Domini, dziecię Boże – odparła ukryta za czarną kratą po stać. Słowom towarzyszyło ciche, chrapliwe kaszlnięcie. – Czy twoje dni upływają w dostatku?

– Uczynił je dostatnimi nieznany przyjaciel… mój przyjacielu.

– Co powiedział lekarz o twojej kobiecie?

– To, co zataił przed nią, Bogu niech będą dzięki. Wygląda na to, że pomimo wszystko przeżyję ją. Wyniszczająca choroba szybko się rozprzestrzenia.

– Współczuję ci. Ile jeszcze ma życia przed sobą?

– Może miesiąc, na pewno nie więcej niż dwa. Wkrótce nie będzie mogła wstać z łóżka… Niedługo nasza umowa przestanie obowiązywać.

– Dlaczego?

– Nie będziesz miał już wobec mnie żadnych zobowiązań i ja to doskonale rozumiem. Byłeś dla nas bardzo dobry. Udało mi się trochę zaoszczędzić, a moje potrzeby nie są wielkie. Szczerze mówiąc, kiedy pomyślę o tym co mnie czeka, czuję ogromne zmęczenie…

– Ty niewdzięczniku! – wyszeptał mężczyzna ukryty za kratą konfesjonału. – Po wszystkim, co dla ciebie uczyniłem i co ci obiecałem!

– Słucham?

– Czy zginąłbyś dla mnie?

– Oczywiście. Przecież zawarliśmy taką umowę.

– W takim razie rozkazuję ci, żebyś dla mnie żył!

– Oczywiście zrobię to, jeśli tego sobie życzysz. Chciałem ci tylko po wiedzieć, że już niedługo przestanę być dla ciebie ciężarem. Łatwo znajdziesz kogoś na moje miejsce.

– Nigdy nie staraj się przewidzieć mego postępowania! – Wybuch gniewu zamarł w głębokim, chrapliwym kaszlu, potwierdzającym plotkę, która od jakiegoś czasu krążyła po bocznych uliczkach Paryża. Szakal również był chory, może nawet śmiertelnie chory.

– Po co miałbym to robić? Jesteś naszym dobroczyńcą.

23
{"b":"97555","o":1}